środa, 24 września 2014

Rozdział 18: Pod Fioletowm Kwiatem.

Nie jest martw ten, co spoczywa na wieki,
i z biegiem czasu nawet śmierć umiera.
~H. P. Lovecraft

   Wymowne spojrzenia, jakie Louis i Jesy rzucali Justinowi, świadczyły o tym, że sekret bladych zostanie w końcu wyjawiony. Być może dlatego, że z całej trójki chłopak był najbardziej zrównoważony, został wybrany, aby mnie wtajemniczyć.
   - Żeby zrozumieć znaczenie fioletowego kwiatu, najpierw musisz poznać filozofię Retrum, bo taka jest nazwa zakonu bladych.
   - Retrum? Co oznacza to słowo?
   - To teraz nie ważne. Najistotniejszy jest nasz cel: uczyć się od umarłych. Odwiedzamy cmentarze w poszukiwaniu tych, którzy za życia byli niezwykłymi postaciami. Kiedy kogoś takiego znajdujemy, zapisujemy pytanie na kartce i wkładamy ją za kwiat na kołnierzu. Zadający pytanie musi spędzić noc na grobie tego, do kogo się zwrócił. A zmarły mu na nie odpowie.
   Osłupiałem. Mgła powoli się rozwiewała, lecz słabe światło świec sprawiało, że nadal wyglądaliśmy bardziej jak cienie niż ludzie z krwi i kości.
   - Ale... Jak zmarły może odpowiedzieć? - wyjąkałem.
   - Jesteśmy przekonani - ciągnął Justin - że nikt nie umiera do końca. Bez względu na to, jak daleko docieramy po śmierci, jakaś część nas pozostaje w świecie, w którym żyliśmy. W tym sensie cmentarze są nie tylko miejscami wiecznego spoczynku. Zmarli spotykają się na nich z żywymi.
   - To coś w rodzaju rozmównicy - dodała Jesy. - Każdy grób pośredniczy pomiędzy światem żywych a światem umarłych. Ludzie przychodzą na cmentarz, żeby zostawiać tam kwiaty i listy. Zmarli bardzo lubią je otrzymywać. A jeśli dręczy cię jakieś zmartwienie, oni je uśmierzą. W wieczności jest czas na wszystko, nawet na pomaganie śmiertelnikom. 
   - Nie jestem pewien, czy rozumiem Wybieracie sobie jakiegoś nieboszczyka i zapisujecie na kartce pytanie. Do tego miejsca wszystko jest dla mnie jasne. Ale dlaczego musicie spędzić noc na jego grobie?
   - Bo w ten sposób łączymy się z nim - odparł Justin. - Zmarli często czują się samotni i są wdzięczni tym, którzy dotrzymują im towarzystwa. Nocując obok zmarłego, stajemy się jego ukojeniem. Natomiast on przekazuje nam swoją wiedzę.
   - A pytanie pod kwiatem?
   - Na dzień po połączeniu zmarły znajduje sposób na to, żeby ci na nie odpowiedzieć.
   - Masz już jakieś? - spytał Louis, który do tej chwili sprawiał wrażenie trochę nieobecnego. - Możemy ci pomóc w znalezieniu dobrego doradcy.
   Chłonąłem atmosferę cmentarza, na którym świeciły gwiazdy i księżyc. Pejzaż przesycała nieokreślona melancholia. Lecz nadal nie czułem żadnego lęku.
   - Jeszcze nie. Chcę się zastanowić.
   - W takim razie możemy spać obok siebie - oświadczył Lou. - Robert zabrał koc, pod którym wszyscy się zmieścimy.
   Po chwili ciężki i duży pled leżał rozpostarty obok grobu. Louis położył się u boku Justina. Dla mnie zostało miejsce przy Jesy. 
   Chroniony przed wyziębieniem przez polarowe bluzy i płaszcz, ułożyłem się na kocu, a wtedy Justin sięgnął po jego skraj i wszystkich nas przykrył. 
   Mimo lekkiego mrozu cztery ciała wytwarzały dość ciepła, żeby nie zamarznąć. Tak mi się przynajmniej wydawało.
   Ułożyłem się wygodnie na boku, odwrócony plecami do mojej towarzyszki. Wtedy Jesy przysunęła się bliżej i delikatnie mnie objęła. Przypuszczałem, że Louis też leży w ramionach Justina. Żałując, że nie mogę spać obok niego, pomyślałem, że już po raz drugi w bardzo krótkim czasie ktoś się do mnie przytula. 
   Czy coś to znaczy?
   Po namyśle uznałem jednak, że nie jest to pytanie, którym chciałbym zawracać głowę zmarłym.

++++

   Gdy obudziło mnie pierwsze światło brzasku, poczułem przenikliwy ziąb. Odruchowo rozejrzałem się za pozostałymi.
   Nie było nikogo. Zostawili mnie samego.
   Skostniałymi dłońmi sięgnąłem po telefon, żeby sprawdzić godzinę. Było tuż po szóstej. Zdezorientowany wstałem, zastanawiając się dokąd mogli pójść. A może to należało do mojej inicjacji?
   Stado mew, które kołowały wysoko nade mną, wydawało się krzyczeć: "Tak, tak, tak".
   Tymczasem jednak zachwyciło mnie piękno cmentarza o świcie. Posągi wyglądały jak żywe istoty, gotowe w każdej chwili się przebudzić. Nawet kamienna dziewczyna oparta o grobowiec nie była już tak melancholijna. 
   Złożyłem koc i upewniwszy się, że nic nie zostawiłem, wziąłem go pod pachę, zamierzając opuścić cmentarz. Po spędzeniu zaledwie dwóch nocy wśród grobów czułem się już jak stały bywalec.
   Przerzuciłem koc za ogrodzenie, a potem to samo zrobiłem z płaszczem. Dzięki temu łatwiej mogłem prześlizgnąć się przez szczelinę. 
   Po chwili byłem już na zewnątrz. 
   Zanim wyszedłem na drogę, którą chciałem dojść do stacji kolejowej, obejrzałem się, by po raz ostatni spojrzeć na cmentarz. Dopiero wtedy zauważyłem przy bramie wyryty fragment wiersza poety Espriu.

Jeśli przystaniesz, przechodniu,
tam, gdzie wzywa cię moje imię,
życz mi snu o spokojnych morzach
i o jasności Sinery.

   Ruszyłem w stronę morza, powtarzając przeczytane słowa, które zapisałem sobie nawet w telefonie. Czułem bezgraniczny spokój. Nie zdołało go zmącić nawet moje odbicie w witrynie apteki, podobne do bladej zjawy.
   Stałem się jednym z nich.
____________________

Hejo Aniołki :3
Myślę, że jakoś Was ten kwiat nie zaskoczył, co? W sumie nic specjalnego xD
To jest jakby koniec części pierwszej "Bladość" 
Za dwa dni pojawi się pierwszy rozdział z drugiej części "O miłości i śmierci" 
Właściwie nie wiem, czemu to jest podzielone na części, ale jest fajnie xD 
Dobra, nie zawracam gitary (to powiedzenie jest bez sensu xD)
Kocham Was xx
~Monte

poniedziałek, 22 września 2014

Rozdział 17: Rytuał Bladości.

Mur cmentarza jest czymś absurdalnym,
bo ludzie w środku nie mogą wyjść,
a ludzie na zewnątrz nie chcą wejść.
~Arthur Brisbane

    Na cmentarz dotarliśmy o pierwszej w nocy. Choć niebo było bezchmurne, mgła spowijała wszystko wszystko ciemnym welonem.
   Mury wydawały się wyższe niż w Tei, ale miały otwory, przez które mógł się prześlizgnąć ktoś bardzo chudy. Pierwszy na drugą stronę przedostał się bez trudu Justin, zupełnie jakby był z gumy. Po nim Jesy i Louis, które też nie miały z tym żadnych problemów.
   Nadeszła moja kolej. Włożyłem nogę w szczelinę, która miała około dwudziestu centymetrów szerokości. Mimo że byłem dość szczupły, nie potrafiłem przejść tak po prostu śladem pozostałych. Nie iwdząc innego sposobu, wcisnąłem bark na siłę i poleciałem na ślepo.
   Spodziewałem się uderzenia o ziemię, więc odruchowo zasłoniłem twarz rękoma.
   Ni stąd, ni zowąd znalazłem się jednak w ramionach Lou, który patrzył na mnie rozbawiony. Zadrżałem, czując dotyk jego klatki piersiowej i cudowny zapach chłopaka.
   - Szybciej. To nie miejsce na czułości - pogoniła nas Jessica, której nie spodobało się to, co zobaczyła.
   Szliśmy w milczeniu przez położoną na nadmorskim płaskowyżu zabytkową nekropolię, która zainspirowała Salvadora Espriu. W odróżnieniu od nowoczesnego cmentarza w Tei, było ut wiele bardzo pięknych nagrobków.
   Dostrzegłem nawet marmurowe anioły, które opłakiwały zmarłych, a także ciemne kaplice grobowe z przełomu XIX i XX wieku.
   W tym przepychu zaskoczyła mnie surowość nagrobka Espriu: był to nagi kamień bez żadnych ozdób.
   Pomyślałem, że ten poeta musiał lubić prostotę.
   Usiedliśmy na stopniach jakiegoś okazałego grobowca. Opierał się o niego marmurowy posąg przedstawiający smutną długowłosą dziewczynę.
    - To rzeźba Josepa Llimony - powiedział Louis, głaszcząc kamienny policzek dziewczyny. - Słynnego modernistycznego artysty.
   - Zaraz zobaczysz ją dużo lepiej - dodał Justin.
   Wyjął z plecaka kilka świec i zaczął je zapalać. Płomienie wyglądały tak, jakby nie zamierzały już nigdy zgasnąć. Czyniło to atmosferę jeszcze bardziej niepokojącą i tajemniczą.
   Po trzech bladych twarzach pełgał teraz odblask ognia.
   - Ponieważ spędził noc na cmentarzu - odezwała się rudowłosa - i będzie jednym z nas, wręczę mu teraz balsam.
   Z plecaka Justina wyciągnęła szklane puzderko z barokowym ornamentem. Na srebrnym wieczku widać już było znaki czasu. Pudełeczko wyglądało na bardzo stare, zupełnie inaczej niż substancja znajdująca się w środku.
   Chłopak przerwał mi rozmyślania, oznajmiając uroczyście:
   - Jest teraz twoje. Wszyscy nosimy na twarzach balsam bladości: to nasz sposób na oddawanie czci zmarłym. Od Jesy dostaniesz fioletową szminkę. Będzie ci teraz brakować tylko czarnej peleryny albo prochowca. 
   - Już go mam - przerwałem. - Ufarbuję płaszcz ojca.
   Robiło się późno, więc Louis wziął ode mnie pojemniczek i ostrożnie zdjął posrebrzane wieczko. Następnie zanurzył w balsamie swoje białe i smukłe palce. Potem zaczął rozprowadzać mi go po twarzy, tłumacząc:
   - Tej nocy robię to jeszcze ja, ale na przyszłość będziesz sam sobie nakładał makijaż. Najlepiej dojść do wprawy przed lustrem.
   - Nie jest to chyba szczególnie skomplikowane - stwierdziłem, choć sprawiał mi przyjemność dotyk palców Lou.
   - Za każdym razem, gdy będziesz chciał wejść na cmentarz - szepnął - ubieraj się na czarno. Przedtem powinieneś pomalować twarz i usta. Tak mówi prawo bladych.
   - Co w ten sposób zyskam?
   - Niedługo się dowiesz - odparł zagadkowo. - Jeszcze jedna noc i poznasz tajemnicę.
   Zamilkłem na dłuższą chwilę. Piękny makijażysta powoli kończył, wygładzając białą warstwę balsamu na mojej twarzy.
   - Daj mi szminkę - zwrócił się do dziewczyny.
   - Skoro ja ją kupiłam, pozwól, że sama pomaluję mu usta.
   Konieczna okazała się więc jeszcze tłusta pomadka, tak jak wcześniej pudełeczko z balsamem. A więc byłem już gotowy... choć nadal nie miałem rekwizytu, który zaintrygował mnie, gdy tylko go zobaczyłem.
   - A ten kwiat, który nosicie przy kołnierzu?
   - Niech ci się nie wydaje, że zapomnieliśmy - odparł Louis.
   Wyjął z kieszeni mały fioletowy kwiatek i podał mi go oburącz, mówiąc:
   - Jesteś szczęściarzem. Za chwilę otworzy się przed tobą inny świat...
   Dał mi agrafkę, żebym przyczepił łodyżkę do kołnierza. Kiedy to zrobiłem, znów zapytałem:
   - Co się za nim kryje?
____________________

Witam moi kochani :3
Jestem jak obiecałam :D Ostatnio coraz częściej trzymam się terminów :3 Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem z siebie dumna xD
So, nowy rozdział.. Harry oficjalnie należy do bladych ^.^
Co o tym wszystkim myślicie? Co kryje się za kwiatem?
Czekam na przemyślenia w komentarzach :P
Kocham Was xx
~Monte

piątek, 19 września 2014

Rozdział 16: Historia Nauczyciela Sergia.

Nieśmiertelność jest stanem zmarłego,
który nie zrozumiał, że nie żyje.
~Henry Louis Mencken

   Po rozróbie, do której właściwie nie doszło, ruszyliśmy drogą pośród sosen w kierunku morza. Prowadziła na cmentarz w Sinerze znajdujący się podobno na szczycie góry.
   Idąc w milczeniu, przyglądałem się oczom Louisa, błyszczącym w blasku latarni. Rzeczywiście, miał coś z Siouxsie, z tej egipskiej maski, podkreślające ciemne, niezgłębione jak sama śmierć spojrzenie.
   Po półgodzinie marszu zatrzymaliśmy się w małym parku. Tam postanowiliśmy coś zjeść. Chodziło o to, żeby na cmentarzu nie marnować czasu i od razu rozpocząć rytuał.
   Nocny piknik składał się z kilku kanapek zawiniętych w folię aluminiową. Przygotowała je Jesy, a na jednej było napisane moje imię. Do picia mieliśmy sok z różowych grejpfrutów i ciepłe piwo. 
   - Opowiadałem wam kiedyś historię nauczyciela Sergia? - zapytał Justin.
   Nie doczekał się odpowiedzi, ponieważ wszyscy przeżuwali kanapki. Wtedy ten najbardziej łagodny spośród bladych rozpoczął swoją opowieść.
   - Przydarzyło się to mojemu ojcu w młodości, kiedy mieszkał w stolicy Meksyku. Pojechał tam tuż po studiach, zaproszony przez znajomego z uniwersytetu. Miasto bardzo mu się spodobało i spędził w nim trzy lata. Dostał pracę jako grafik, a znajomy pomógł mu znaleźć dom. Problem polegał na tym, że ojciec musiał go dzielić ze zjawą. 
   To najwyraźniej spodobało się Lou, który uśmiechnął się w półmroku. W bladym świetle latarni błysnęły jego białe i zdrowe zęby.
   - Rzeczy miały się następująco - kontynuował Justin. - Pewien samotnik, nauczyciel szkolny znany w swojej dzielnicy po prostu jako Sergio, zmarł, nie pozostawiając żadnych spadkobierców. W takiej sytuacji w Meksyku sprawa sprzedaży domu ciągnie się latami. Przez cały ten czas nieruchomość pozostaje niezamieszkana, choć jeśli ktoś chce się do niej wprowadzić, nie napotyka większych problemów. Sąsiedzi dochodzą bowiem do wniosku, że jest to nowy właściciel. Przyjaciel mojego ojca znał nauczyciela Sergia i wiedział o opuszczonym domu, w którym ojciec zamieszkał, nie musząc za to płacić. To jednak bardzo rozzłościło pewnego sąsiada, który zamierzał powiększyć sobie własną parcelę kosztem tamtej.
   - Stąd wniosek, że bardziej należy bać się żywych niż umarłych - stwierdziłem.
   - To prawda. Faktycznie, zanim jeszcze nawiedził go duch nauczyciela Sergia, mój ojciec miał poważne problemy z tym sąsiadem, który trzymał bardzo agresywnego dobermana. Oba domy oddzielało ogrodzenie, ale sąsiad cichcem wyciął w nim dziurę, żeby jego pies mógł przechodzić na drugą stronę. I kiedy ojciec wracał z pracy, wpadał na dobermana, który groźnie warczał, jakby bronił swojego terytorium. A był w tej roli bardzo przekonujący. 
   - Nieciekawa sytuacja - zauważyła Jesy. - Co wtedy robił twój ojciec?
   - On też potrafi być nieprzyjemny, więc powiedział do sąsiada: "Albo zabierzesz psa, albo zapozna się z moją maczetą". Tamten z kolei odparł: "Zrób coś tylko, a odstrzelę ci głowę".
   - Co było dalej? - dopytywała Jesy.
   - Ojciec opowiedział wszystkim sąsiadom, że facet groził mu śmiercią. Tak się robi w Meksyku, żeby zmusić przeciwnika do schowania broni. 
   - Mówiłeś na początku, że twoja opowieść jest o kimś innym - wtrąciłem, chcąc się wreszcie dowiedzieć czegoś o nauczycielu Sergiu.
   Justin wypił łyk soku grejpfrutowego.
   - Dojdziemy do niego, ale najpierw opiszę wam dom, w którym zamieszkał mój ojciec. Miał jedno piętro i niczym się nie różnił od innych domów na przedmieściach, nazywanych tam "koloniami". Był do tego stopnia zrujnowany, że nad dwoma pokojami zarwał się dach. W nocy przez dziury w suficie ojciec mógł oglądać gwiazdy.
   Wszyscy w tym samym momencie instynktownie spojrzeli w górę.
   Po wielu pochmurnych dniach tej nocy niebo wreszcie zrobiło się czyste, a gwiazdy płonęły mocnym blaskiem. W pewnym momencie jedna z nich przeleciała nad naszymi głowami.
   "Chcę lepiej poznać Louisa" - zdążyłem powiedzieć sobie w duchu, nim ogon komety rozrzucił gwiezdny pył.
   Trochę się speszyłem tym swoim szczeniackim życzeniem, ale była to po prostu pierwsza rzecz, jaka przyszła mi na myśl. Odwracając wzrok od nieba, zobaczyłem uśmiech na twarzy niebieskookiego, co jeszcze bardziej mnie onieśmieliło.
   Czyżby odgadł moje pragnienie? A jeśli pomyślał o tym samym, to czy życzenie się spełni?
   Głos Justina przerwał te rozważania, od których łomotało mi serce.
   _ wszystkie pokoje splądrowano po śmierci Sergia. Z dobytku nauczyciela nie zostało nic z wyjątkiem skrzyni, która stała na środku jednego z pomieszczeń. Nie wiedzieć czemu, nikt jej nie ruszył. 
   - Co było w środku? - spytałem zaintrygowany.
   - Zdjęcia i filmy nauczyciela. Najciekawsze jest to, że jego samego nie było na żadnej fotografii. Mój ojciec z ciekawości załatwił projektor, żeby obejrzeć nagrania. Ich autor spacerował z kamerą po najbardziej niezwykłych miejscach: po parkach o świcie, zamkniętych centrach handlowych, wnętrzach kościołów w świetle świec. Całkowicie wyludnionych. Tak jakby nauczyciel Sergio żył  w niezamieszkanym świecie. To tym bardziej niezwykłe, że w stolicy Meksyku mieszka osiem milionów osób, nie licząc przedmieść.
   Wilgotna mgła rozpełzła się po parku. Wsłuchani w opowieść, zapomnieliśmy o zimnie. Nie padało, jednak panował przeszywający ziąb.
   - Odtąd - ciągnął Justin - ojciec traktował zmarłego nauczyciela, jakby był jego przyjacielem. Każdego dnia po powrocie z pracy oglądał filmy do późnej nocy, ponieważ było ich mnóstwo. Przejrzenie wszystkich zajęło mu ponad rok. Z tym z dna pudła uporał się na samym końcu. 
   - Co na nim było? - zapytał Louis.
   - Zaraz do tego dojdę. Trzeba jeszcze dodać, że obecność nauczyciela Sergia, poza filmami i zdjęciami, które po sobie pozostawił, objawiała się w domu jeszcze na inne sposoby. Na przykład o świcie na automatycznej sekretarce nagrywały się wiadomości, chociaż nikt nie dzwonił. Kiedy mój ojciec je odsłuchiwał, słyszał tylko czyjś ciężki oddech.
   - Jak twój ojciec mógł żyć w takim domu? - przerwała mu Jesy. - Nie bał się?
   Justin uśmiechnął się pobłażliwie.
   - On nie wierzył w duchy, chociaż był na swój sposób podobny do Sergia. Nie bał się niczego. Jeśli już, to widział w zmarłym nauczycielu sprzymierzeńca w walce przeciwko sąsiadowi z dobermanem. Po wielu groźbach ze strony tego typa, któregoś popołudnia, gdy właściciel psa reperował na drabinie dach, mój ojciec po raz pierwszy odezwał się do nauczyciela Sergia. Powiedział tak: "Sergio, jeśli tam naprawdę jesteś, pomóż mi się pozbyć tego psychopaty". No i drabina się zachwiała i tamten spadł z trzech metrów. Złamał sobie parę kości i przez dziesięć dni leżał w szpitalu. Wtedy mój ojciec naprawdę zaczął się niepokoić.
   Wraz z nadejściem północy mgła tak bardzo gęstniała, że przestaliśmy widzieć. Justin, który teraz majaczył przed nami niewyraźnie, powoli zmierzał do zakończenia swojej historii.
   - Przez kilka dni po tym zdarzeniu mój ojciec musiał karmić dobermana, który za każdym razem próbował go ugryźć. Wtedy również obejrzał ostatnią taśmę z pudła nauczyciela. Co ciekawe, był to najpóźniej nakręcony film. Sądząc z napisu na rolce, powstał tuż przed śmiercią Sergia, który zrobił to nagranie pewnego dnia o świcie na jednym ze skrzyżowań Avenida Insurgentes, ulicy przecinającej całe miasto i ciągnącej się przez prawie trzydzieści kilometrów.
   - Co na nim było? - zapytał ledwie widoczny we mgle Louis.
   - Nic. Tak jak i na pozostałych filmach. No dobrze, ten trochę różnił się od innych, bo pokazywał ruch uliczny, chociaż bez robienia zbliżeń na twarze kierowców. Filmowane samochody były w nieustannym ruchu poza jedną taksówką, która na sekundę zatrzymała się przed kamerą. Gdy z samochodu wysiadł pasażer, w końcu dało się zobaczyć jakąś osobę. Pierwszą i jedyną w całej kolekcji nagrań nauczyciela. Była to ostania scena tego filmu.
   - Ale kto wysiadł z taksówki? - zapytałem niecierpliwie.
   - Mój ojciec.
   Justin umilkł na chwilę, a potem zakończył:
   - Tamtej nocy spakował do walizki wszystkie swoje rzeczy i uciekł z domu Sergia na zawsze.
____________________

Uff.. Nie, żeby coś, ale czytam tę historię po raz któryś i wciąż mnie przeraża... 
Cóż, jak obiecałam, jestem na czas! :3 
I dziś bez zbędnej notki :P
Kocham Was xx
~Monte

czwartek, 18 września 2014

Rozdział 15: Cmentarz w Sinerze.

Miłość i nienawiść, lament i śmiech
pod ślepą wiecznością nieba.
~Salvador Espriu

   Już w samochodzie, jadąc drogą krajową na północ, pomyślałem, że sytuacja trochę się skomplikowała. Było jasne, że ojciec nie podwozi mnie do Arenys tylko dlatego, żebym nie musiał tłuc się pociągiem.
   Chciał na własne oczy zobaczyć, z kim umówiłem się na randkę. A zamiast kusiciela z Sant Cugat, którego sobie wyobrażał, ujrzałbym trzy blade zjawy.
   Podczas gdy ja gorączkowo się zastanawiałem, jak uniknąć konfrontacji, która wydawała się nieunikniona, ojciec powiedział coś, co jeszcze pogłębiło mój niepokój.
   - Pamiętam taki wiersz o cmentarzu w Arenys, którego uczyłem się w szkole. Znasz go? To utwór Salvadora Espriu. Nosi tytuł "Cmentarz w Sinerze"
   - Słyszałem kiedyś rozmowę na jego temat - odpowiedziałem przerażony.
   - Przypominam sobie sam koniec. To było jakoś tak: "Wierny milczeniu starychh drzew, które tak kochałem, idę w zapomnienie, zostawiając za sobą miłość, handlarzy świec, cierpienia, ślady ostatnich kroków".
   - Przygnębiający.
   Ojciec westchnął.
   - Podobnie jak życie.
   Na miejscu byliśmy za pięć jedenasta. Po niezadaszonym dworcu w Arenys de Mar kręcił się tylko jeden chłopak. Miał około dwudziestki. Palił papierosa, zerkając na tory. Zrobił się na bóstwo, więc pewnie czekał na swoją dziewczynę.
   Postanowiłem wykorzystać ten fakt, żeby uniknąć katastrofy.
   - Pójdę sam, dobra? - poprosiłem ojca. - Będę się czuł głupio, jak zabaczy mnie z tobą. Przedstawię ci go za jakiś czas, jak między nami zaiskrzy.
   - Nie jest dla ciebie trochę za stary? - zapytał mnie z zaskoczeniem.
   - Tylko wygląda dorośle... Ubrał się tak, bo idziemy na imprezę, na której będą starsi od nas ludzie. Wiesz, elegancki catering i tak dalej.
   - No, dobrze, sam wiesz, co robisz... Mam po ciebie przyjechać, jak będziesz chciał wracać?
   - Wielkie dzięki, tato, ale poczekam do pierwszego pociągu. Impreza może trochę potrwać.
   Gdy się pożegnaliśmy, ruszyłem w stronę chłopaka z papierosem. Tak jak przewidywałem, ojciec nadal mnie obserwował. Pomyślałem, że muszę wypaść wiarygodnie.
   Szybko pocałowałem chłopaka w policzek. Okazało się, że jest wyższy ode mnie. Potem szepnąłem mu do ucha:
   - Mam do ciebie prośbę. Zachowuj się tak, jakbyś mnie znał i jakbyśmy byli umówieni. Mój ojciec na nas patrzy i...
   Odepchnął mnie i zaczął na mnie bluzgać. Na szczęście jego wrzaski zagłuszył nadjeżdżający pociąg.
   - Zamknij się, głupku! Co ty sobie wyobrażasz?! Wystraszyłeś mnie!
   - Przepraszam.
   - Odwal się! - wrzasnął. - Myślisz, że w taki sposób zrobisz na mnie wrażenie, wieśniaku? Za kogo ty mnie masz?!
   Po tych słowach coś do mnie dotarło. Czy on był gejem?
   W tej chwili to nie było ważne. Odwróciłem się w stronę ojca, ale na szczęście już go nie było.
   Chwilę później z pociągu wysiadło trzech typów. Mieli na sobie skórzane kurtki. Najniższy z nich złapał mnie za szyję.
   - Masz jakiś problem?
   - Rzucił się na mnie! - zawołał chłopak. - Chyba ma coś z głową!
   - Trzeba będzie spuścić mu łomot - powiedział jeden z jego kolegów, podsuwając mi pięść pod nos.
   Już się przymierzał do zadania ciosu, kiedy na peron weszły trzy czarne postaci.
   Jesy zareagowała jako pierwsza.
   - Zostaw go! Tacy jesteście odważni? Czworo na jednego?
   Faceci wyglądali na zbitych z tropu. Do tego stopnia, że ten, który ściskał moją szyję, puścił mnie i zawołał:
   - Skąd biorą się takie szkarady?
   Wykorzystałem ten moment, żeby dołączyć do bladych, którzy wcale nie wyglądali na wystraszonych. Teraz było czworo na czworo. Miałem jednak wrażenie, że kilka ciosów gości w skórach zakończy nierówną walkę.
   - Jedziemy na pogrzeb - oświadczył nagle Louis.
   Trzej faceci popatrzyli na niego z osłupieniem, a zarazem podziwem. Spodobał im się.
   Wtedy odezwał się chłopak z papierosem, który najwyraźniej chciał uniknąć zadymy.
   - Zostawcie ich. To przecież jeszcze dzieciaki.

____________________

Hej, jak obiecałam, jestem dziś z nowym rozdziałem :3
Nie będę się za bardzo rozpisywać :P
Powiem jedynie, że jutro następny :D
Kocham Was xx
~Monte

środa, 17 września 2014

Rozdział 14: Oczy Siouxsie.

Przeczekaj wszystko, nic więcej.
~David Sylvian

   Nie spałem aż do południa. Oczarowany tymi starymi piosenkami - niektóre pochodziły z epoki punkrocka - szukałem wideoklipów na YouTube.
   Wokalistka od Night Shift, Siouxsie, na jednym z koncertów w 1983 roku nosiła długie czarne rękawiczki. Pomyślałem o Louisie. Występ odbył się w londyńskim Royal Albert Hall, a na gitarze grał Robert Smith z The Cure.
   Przy zbliżeniu zauważyłem, że chłopak maluje oczy w sposób do złudzenia przypominający makijaż "bogini lodu", jak często nazywano Siouxsie. Jej twarz przypominała trochę egipską maskę. Zacząłem szkicować na kartce papieru przenikliwie patrzące oczy. Gdy skończyłem, powiesiłem obrazek na ścianie.
  Słuchając kolejnych piosenek, co jakiś czas zerkałem na rysunek oczu. Jednocześnie czułem się tak, jakby to one patrzyły na mnie.
   Około pierwszej w nocy wreszcie zrobiłem się głodny. Zszedłem do kuchni, żeby podgrzać sobie kilka eskalopek z ziemniakami. Ojciec gdzieś wyszedł, więc jadłem w milczeniu.
   Pozmywałem i wróciłem do pokoju, żeby puścić piosenkę z numerem piętnastym. Był to utwórz Japan "Night Porter"*, który zaczynał się od powolnego wejścia fortepiany. Kiedy David Sylvian, wątły wokalista, śpiewał refren, w mojej głowie zaczynał majaczyć upiorny obraz.

Here am I alone again
A quiet where live gives in.**

++++

   Po przebudzeni o dziesiątej wieczorem nie do końca wiedziałem, gdzie jestem. Kompletnie rozbity przez jakiś koszmar, byłem przekonany, że leżę na cmentarzu. Jedynie dzięki bijącemu od kaloryfera ciepłu wróciłem do rzeczywistości.
   Zapalając światło, zdałem sobie sprawę, że jest późno. Wystraszyłem się. Za godzinę miałem być na stacji kolejowej w Arenys de Mar.
   Szybko się ubrałem, zadając sobie pytanie, czy w ogóle zdążę na ostatni pociąg jadący na północ. Odjeżdżał o dwudziestej drugiej trzydzieści z Masnou. Choć ta stacja znajdowała się najbliżej domu, musiałem przejść na piechotę spory kawałek szosą.
   Spotkanie w Arenys de Mar wydawało mi się teraz najważniejszą rzeczą na świecie.
   Ojciec, widząc mnie na schodach w płaszczu i dwóch polarach, zapytał:
   - Znowu wychodzisz? 
   Zbuntowany syn, który wcześniej spędzał całe dni na czytaniu książek, nagle przestawił się na tryb nocny. Coś bez wątpienia uległo zmianie.
   Uspokoiłem go wytłumaczeniem, które już raz zadziałało:
   - Tak, umówiłem się z tym chłopakiem, o którym ci mówiłem.
   - Hm, więc sprawa jest poważna. Ale zamiast włóczyć się po Tei, zaproś go do domu. Na dworze zimno jak w psiarni.
   - Dzisiaj nie może przyjść. Dlatego muszę... Możesz mnie odwieźć na stację?
   - Chcesz o tej porze jechać do Sant Cugat?
   - Szczerze mówiąc, umówiliśmy się w Arenys, żeby pójść razem na imprezę. Dlatego muszę złapać ostatni pociąg.
   - Pod warunkiem, że się na to zgodzę.
   Nastąpiło pięć sekund ciszy, które wydawały się pięcioma wiecznościami.
   Po chwili ojciec obrzucił mnie surowym spojrzeniem.
   - Zawiozę cię do Arenys. Muszę wiedzieć, z kim się zadajesz.
   - Nie, tato, wolałbym...
   - Jak ci się nie podoba, możesz zostać w domu - zakończył.
____________________
*Night Porter (ang.) - nocny portier
** "Znów tu jestem, samotny,
      W tym cichym miasteczku, gdzie zamiera życie."
____________________

Hej, wiem, że jestem znów spóźniona o dzień, więc następne dwa rozdziały będą dzień po dniu, co wy na to? 
Kocham Was xx
~Monte

niedziela, 14 września 2014

Rozdział 13: Przepustka Do Ciemności.

Kiedy muzyka się kończy,
gasi światła.
~Jim Morrison

   W domu czekał na mnie wściekły ojciec, który od dwóch godzin nie spał i chciał już dzwonić na policję.
   Reprymendę zniosłem ze stoickim spokojem, chociaż on nawet zajrzał mi pod powieki, żeby zobaczyć, czy się nie naćpałem. W młodości chodził na jakieś wykłady z medycyny i czasem zaskakiwał mnie podobnymi pomysłami.
   - Nic nie brałem, tato. Nawet nie piłem piwa. Jestem trzeźwiejszy od niemowlaka.
   - To co robiłeś przez całą noc? - zapytał, patrząc na swój płaszcz, którego nie zdążyłem zdjąć.
   - Zagadałem się ze znajomymi, aż zastał nas dzień.
   - Mieszkają w Tei?
   Wiedziałem, co się kryje za tym pytaniem. Bał się, że kumple zabrali mnie za miasto. Na motorze.
   - Nie, ale noc spędziliśmy tutaj. Jeden z chłopaków jest z Sant Cugat.
   - Aaa, kumple...
   Powiedział to z wyraźną ulgą, jakby w słowie "kumple" było coś magicznego i zarazem tłumaczącego wszystko. Tak, tata wie, że jestem biseksualny. Nadal jednak miał poważny i surowy wyraz twarzy. Najwyraźniej chciał, żebym wziął sobie do serca jego napomnienia. 
   - Następnym razem uprzedź mnie, jeśli będziesz wracać tak późno. Wystarczy krótki sms. Nie chcę, żeby...
   -Żadnych motorów, tato - zapewniłem go. - Przecież wiem.
   Chwilę później poszedłem do swojego pokoju. Przebierając się w łazience, usłyszałem jazgot telewizora w salonie. "Jeden zaczyna dzień, drugi kończy" - pomyślałem.
   Byłem tak nieprzytomny ze zmęczenia, że na śmierć zapomniałem o prezencie od Louisa. Przypomniałem sobie o nim, dopiero zdejmując płaszcz. Przedmiot został zawinięty w czarny jedwab.
   Zdumiony, wyjąłem z zawiniątka kasetę magnetofonową w plastikowym pudełku. Na okładce ujrzałem rysunek wykonany woskiem najprawdopodobniej przez samego Lou. Przedstawiał dłoń trzymającą w ciemności fioletowy kwiat.
   Pod spodem widniał świecący bielą tytuł "Night Shift"*.
   Na odwrocie znajdowała się lista piosenek spisana czarnym cienkopisem. Pismo było wyraźnie chłopięce, choć dobrze czytelne. 
   Wyjmując kasetę z pudełka, zorientowałem się, że to składanka ulubionych piosenek bruneta. Czułem się w jakiś sposób wyróżniony, bo przecież mógł mi podarować CD albo pendrive.
   Ale kto, do diabła, słucha jeszcze kaset w XXI wieku?
   Wkładając taśmę firmy Maxwell z powrotem do pudełka, pomyślałem, że to bardzo retro - i że ta staroświecka kaseta jest być może znakiem szczególnym bladych, tak jak ich tajemnicze kwiaty.
   Leżąc w łóżku, już prawie zasypiałem, gdy niespodziewanie przypomniałem sobie, że na pawlaczu w pokoju ojca widziałem kiedyś stary magnetofon kasetowy w jakimś pudle po butach.
   Ciekawość znów okazała się silniejsza od senności. Wstałem i po cichu poszedłem do sypialni ojca. On sam oglądał w salonie na dole wiadomości, uznałem więc, że nie zostanę nakryty. Zanim wziąłem krzesło, na które musiałem wejść, spojrzałem na stolik nocny.
   Stały tam w ramkach zdjęcia Juliana i mamy, dwóch zjaw, które nie opuszczały nas ani w dzień, ani w nocu.
   Na pawlaczu było mnóstwo rzeczy, które należały do mojego brata. Szybko odnalazłem pudełko po butach, o które mi chodziło. Ściągnąłem z niego gumki recepturki i wyjąłem ze środka magnetofon kasetowy marki Califone. Miał dwadzieścia pięć lat, beżową obudowę i pięć przycisków. Głośność regulowało się za pomocą gałki.
   Trzymając pod pachą swój skarb, odłożyłem pudło na miejsce i odstawiłem krzesło. Potem wróciłem do swojego pokoju. Nie mogłem się doczekać, aż usłyszę "Night Shift" Louisa.
   Podłączyłem magnetofon do prądu i wcisnąłem klawisz STOP/EJECT, żeby otworzyć kieszeń z ciemnego szkła. Włożyłem kasetę i nacisnąłem PLAY.
   Muzykę poprzedziła typowa dla tej technologii chwila ciszy.
   Pomijając szum w tle, jakość nagrania była całkiem niezła. Pierwszą piosenkę grali Siouxsie & the Banshees. Rozpoczęła się od trzech długich dźwięków basu, na które nałożyła się przesterowana gitara. Wtedy posępny kobiecy głos zaintonował:

Only at night time I see you
in darkness...

What goes on in your mind, always silent and kind
unlike the others...?**

   Nagle otworzyły się drzwi. Wyłoniła się zza nich głowa ojca, który spojrzał na magnetofon, nie kryjąc zaskoczenia. Machina brzęczała na podłodze, tuż obok mojego łóżka.
   Wyłączyłem muzykę.
   Patrzył podkrążonymi oczami, jakby mnie nie rozpoznawał. Potem zapytał:
   - Coś ci nie daje spać?
   - Nie, wszystko w porządku, tato.
   - To czemu nie jesteś jeszcze w łóżku?
   - Miałem ochotę posłuchać kasety, którą od kogoś dostałem. Przepraszam, że wziąłem magnetofon bez pozwolenia. Jest niesamowity.
   - Możesz go sobie wziąć - powiedział, wpatrując się teraz w mój wieszak. - Płaszcz też. Widzę, że ostatnio polubiłeś starocie...
   - Wielkie dzięki. Nie będzie ci przeszkadzać, jak ufarbuję go na czarno?
____________________
*Night Shift (ang.) - nocna zmiana.
** "Tylko nocami widzę cię
     w ciemności...
     Co dzieje się w twoim umyśle, zawsze cichym i łagodnym,
     niepodobnym do innych...?"
____________________

Yoo jestem znów na czas hehe mam nadzieję, że tak już zostanie, ale nic nie obiecuję :P
W rozdziale wiele się nie dzieje w sumie, ale przynajmniej już wiadomo, co Harry dostał od Lou :D
Nic szczególnego, szczerze xD ALE przynajmniej wartościowe :3 
Cóż, mam nadzieję, że rozdział jako tako się podoba i zachęcam do komentowania ^.^
Kocham Was xx
~Monte

czwartek, 11 września 2014

Rozdział 12: Zakon Bladych.

Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano
Dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną -
Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem.
~Robert Frost

   Im dłużej szliśmy w dół zbocza, tym swobodniej zachowywali się bladzi.
   Rozmawiali, żartując, a ja trzymałem się parę metrów za nimi, żeby móc ich obserwować.
   Justin, z powodu chudej i wysokiej sylwetki, chodził lekko przygarbiony. Miał na sobie obcisłe dżinsy, co jeszcze bardziej go wyszczuplało. Długi czarny płaszcz chłopaka łopotał na wietrze, podczas gdy jego właściciel wsłuchiwał się w słowa przyjaciół.
   Miałem wrażenie, że jest typowym pagafantas* robiącym maślane oczy do ładnych dziewczyn, które w końcu zawsze wybierają innych.
   Zatrzymałem wzrok na Jesy, która kołysała biodrami pod płaszczem z czarnego aksamitu podkreślającym jej kształty. Sposób, w jaki stawiała kroki na miękkim śniegu, świadczył o silnych charakterze. Mogłem sobie wyobrazić, jak krzyczy na matkę, kiedy ta próbuje coś narzucić rezolutnej córce.
   Potem przypatrzyłem się Louisowi. Miał na sobie kurteczkę z kapturem ze skaju. Średniej długości włosy falowały na karku chłopaka, a po nich z kolei ślizgały się promienie słońca. Wyglądało to jak gra luster. Nosił długie czarne rurki, a jego długie nogi stąpały tak, jakby trapery Louisa - te same, z którymi wcześniej zawarłem tak nieprzyjemną znajomość - nie dotykały ziemi. 
   Nie wiedziałem, co o nim myśleć. 

++++

   O siódmej rano otwarty był tylko jeden bar na deptaku Riera. Potężne platany na głównej ulicy w Tei nie miały już liści, co potęgowało wrażenie chłodu na tej drodze, która kończyła się nagle w górach.
   W ogródku jeszcze nie rozstawiono stolików, dlatego kelner wskazał nam salonik ozdobiony obrazami przedstawiającymi martwą naturę. Potem skrzyżował ramiona, patrząc na troje przybyszów. Jeśli ktoś mógł odróżnić przyjezdnych od miejscowych, to z pewnością Murphy, który pracował już we wszystkich barach w miasteczku. Prawdziwa klasyka gatunku.
   Jesy zamówiła kawę z mlekiem i duże ciastko. Louis wziął tylko małą czarną kawę, natomiast Justin mnie zaskoczył, bo poprosił o kas, ulubiony napój starszych dam, które grają w bingo. Uśmiechnął się do mnie.
   - Skąd jesteście? - zapytałem.
   - Różnie. Ja pochodzę z tej okolicy. Mieszkam ze starymi w Alelli. Jesy jest z Badalony, a Louis z jakiegoś zadupia.
   - Nie przesadzaj - zaprotestował. - Teraz mieszkam w Sant Cugat.
   - Teraz? - powtórzyłem i uznałem go za snoba podobnego zresztą do większości mieszkańców tego małego miasteczka w Valles.
   - Tak, bo zawsze wiedziałem, że tak naprawdę moje miejsce jest zupełnie gdzie indziej.
   - A konkretnie?
   Brunet napił się kawy, zanim odpowiedział.
   - Powiem ci, jak je znajdę.
   Po tej krótkiej rozmowie zjedliśmy lekkie śniadanie. Wczorajsza kolacja na cmentarzu złożona z dwóch jabłek sprawiła, że miałem wilczy apetyt. Błyskawicznie pochłonąłem kanapkę z tuńczykiem. Reszta w tym czasie wspominała jakieś awantury z lokalu, o którym nigdy nie słyszałem.
   - Co to jest Negranoche**? - zapytałem.
   Zaśmiali się cicho, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia.
   - To taki klub, do którego lubimy chodzić - wyjaśniła mi pobłażliwie ruda. - Kręci się tam mnóstwo zakłamanych świętoszków, ale od czasu do czasu DJ puszcza fajną piosenkę.
   - Zwłaszcza gdy za sprzętem siedzi ten blondyn - wtrącił Louis. - Wybiera kawałki w klimacie, który cię kręci. A potem patrzy, czy muzyka na ciebie działa. I na ogół się nie myli.
   - Bez przesady - odpowiedziała tamta lekceważąco. - Jest po prostu kimś, na kim można zawiesić wzrok, jeśli nie ma się ciekawszych zajęć.
   Po czym spojrzała na mnie w taki sposób, że nie wiedziałem, co o tym sądzić. Czyżby chciała dać mi do zrozumienia, że jestem fajniejszy od DJ'a?
   Pagafantas szybko zmienił temat.
   - Negranoche ma w sobie coś niesamowitego. Tam się poznaliśmy. Pamiętacie?
   - Zbyt dobrze - odparła Jesy, zagryzając wargi, jakby ów fakt łączył się z czymś, o czym wolałaby zapomnieć.
   - Chyba cię zanudzamy - wtrącił Lou (jak zwykłem go ostatnio nazywać sam dla siebie), patrząc w moją stronę. - Ale jeśli przyłączysz się do nas, ty też zaczniesz chodzić do tego klubu. To nieuniknione. 
   - Odwiedza go więcej osób podobnych do was?
   Powiedziałem "was" w taki sposób, aby podkreślić, że nie czuję się z nimi związany, chociaż wciąż byłem ciekaw, na czym polega rytuał bladości. 
   - Nie - odparła Jesy. - Niektórzy słuchają tych samych piosenek i ubierają się na czarno, ale nie należą do zakonu bladych. Zagłębianie się w mrok traktują jak weekendowe hobby, podczas gdy dla nas to styl życia, wymagający wszelkich poświęceń. Coś jak religia.
   Po tych słowach zapadła niepokojąca cisza. Postanowiłem ją przerwać następnym pytaniem:
   - A te fioletowe kwiaty, które nosicie przypięte do kołnierzy? Czy to wasz znak rozpoznawczy?
   - Coś więcej - odpowiedział Louis, spoglądając na mnie tajemniczo. - Ważny jest nie sam kwiat, lecz to, co kryje się pod spodem.
   Poczułem pokusę podniesienia jednego z tych kwiatów i sprawdzenia, jaki sekret ukrywa. A może chłopak użył przenośni?
  O ósmej rano wyszliśmy na deptak Riera. O tej porze powoli zapełniał się tymi, którzy lubili wcześnie rozpoczynać sobotę. Bladzi zamierzali udać się w dół ulicy, w stronę morza. Tam znajdowała się stacja kolejowa i inne środki komunikacji. 
   Podczas, gdy Jesy i Justin szeptali coś do siebie, Lou podszedł do mnie i przesunął dwoma zimnymi palcami po moim policzku.
   - Jesteś przystojny, Hazz. Mogę cię tak nazywać?
   - Jasne - odparłem zakłopotany.
   - Pamiętasz, co powiedziałem, kiedy poznaliśmy się przy cmentarnej bramie? Obiecałem, że wynagrodzę ci tamtego kopniaka, jeśli przejdziesz próbę. Udało ci się.
   Zamiast odpowiedzieć, zamknąłem oczy, czekając, aż mnie pocałuje. Przed wypadkiem zawsze były jakieś dziewczyny, które chciały się ze mną całować, mimo że ja nie widziałem w tym większego sensu. Czasami im na to pozwalałem dla świętego spokoju. I na pierwszym pocałunku się na ogół kończyło, chyba że któraś podobała mi się bardziej niż inne. Z chłopakami było inaczej. Nigdy żadnemu nie mówiłem, że podobają mi się obie płcie. Musiałbym mieć z nim naprawdę dobry kontakt i mu zaufać, żeby się przyznać.
   Odkąd czułem się martwy, trzymałem większy dystans. W szkole miałem wrażenie, że dziewczyny już za mną nie chodzą. Nie zależało mi specjalnie, żeby zmienić tę sytyuację.
   A teraz, po dwóch latach, nagle znów zatęskniłem za pocałunkiem z zamkniętymi oczami. Lecz tym razem musiałem obejść się smakiem.
   - To dla ciebie - powiedział chłopak, wkładając mi do kieszeni jakiś prostokątny przedmiot. - Twoja przepustka do innego świata.
   Odwrócił się i dołączył do przyjaciół, którzy już odchodzili. Pagafantas pomachał mi na pożegnanie.
____________________
*Pagafantas (hiszp.) - dosłownie ten, który płaci za fantę. Oznacza nieśmiałego mężczyznę, spełniającego wszystkie zachcianki ukochanej i wierzącego, że pewnego dnia ona odwzajemni jego uczucie.
**Negra noche (hiszp.) - czarna noc.
____________________

Hej, jestem tak, jak przewidywałam :3 
W rozdziale nie dzieje się w sumie wiele oprócz tej końcówki :P
Ale wreszcie jest jakiś dłuższy :D
Mam nadzieję, że się podoba i pozostawicie jakiś komentarz, hm ^.^
Kocham Was xx
~Monte

wtorek, 9 września 2014

Rozdział 11: Bez Masek.

Słońce jest niczym innym
jak gwiazdą poranka.
~Henry David Thoreau

   Po opuszczeniu cmentarza moi nowi znajomi usiedli na schodkach, żeby zmyć biały podkład z twarzy.
   Zaskoczyła mnie naturalność, z jaką dzielili się mleczkiem do demakijażu i wilgotnymi chusteczkami. Pozbywali się swoich masek zręcznie jak zawodowi aktorzy. I w pewnym sensie nimi byli.
   Nie mogłem powstrzymać nurtującego mnie pytania.
   - Czemu właściwie to zmywacie?
   - Miejsce bladych jest na cmentarzu - wyjaśnił Justin, który wydawał się najrozsądniejszy i zarazem najcierpliwszy z całej trójki. - Lepiej, żeby nie oglądano nas tak w miasteczku. To przysporzyłoby nam kłopotów.
   Po tych słowach sięgnął po chusteczkę i zaczął nią wycierać resztki makijażu z twarzy Jesy. Patrzyłem, jak z trupiobladych policzki rudowłosej stają się naturalnie śniade, co czyniło łagodniejszym zarys jej owalnej twarzy. Była wciąż tak samo śliczna, choć bez makijażu wyglądała po prostu jak jedna z wielu ładnych dziewczyn, jakie widuje się na szkolnym korytarzu.
   - Pomożesz mi? - poprosił Louis, rzucając w moją stronę przeciągłe spojrzenie.
   Zmieszany usiadłem obok niej.
   - Dobrze, jak jest ktoś czwarty - dodał, podając mi neseser z kosmetykami - bo żadne z nas nie musi wtedy czekać.
   Niepewnie zacząłem naśladować ruchy Justina, któremu teraz usuwała makijaż Jesy. Wziąłem chusteczkę i zwilżyłem ją mleczkiem do demakijażu. Przez chwilę się wahałem, zanim dotknąłem twarzy Louisa.
   Jego bliskość naprawdę mnie elektryzowała.
   - No już. Na co czekasz? - powiedział ponaglająco.
   Zacząłem przesuwać chusteczkę po jego policzkach. Okazało się, że jego twarz jest równie krystalicznie czysta, jak po nałożeniu podkładu.
   Potrzebowałem w sumie czterech chusteczek, żeby zmyć cały fluid. Twarz Louisa nie straciła nic ze swojej urody. Intensywność spojrzenia chłopaka nadal podkreślała czarna kredka do oczu. Uznałem jednak, że ten szczegół nie należy do przebrania.
   - Teraz usta - rozkazał. - Zmyj fiolet.
   Przez chwilę nie wiedziałem, co robić. Nigdy wcześniej nie usuwałem przecież szminki. Na dodatek chłopakowi. W końcu wyjąłem z nesesera jeszcze jedną mokrą chusteczkę. Przetarłem nią delikatnie pełne usta Louisa, a on się uśmiechnął.
   Po raz pierwszy od bardzo dawna miałem ochotę kogoś pocałować. Było mi to obojętne, jakiej płci. Ten piękny chłopak o średniej długości ciemnych włosach patrzył na mnie z rozbawieniem, zupełnie jakby jego przepastne oczy odgadywały moje myśli. Wreszcie powiedział:
   - Możesz być z siebie dumny. Nie przeszedłeś jeszcze rytuału, lecz jesteś już jednym z nas. Nikt poza bladymi nie może dotknąć maski, chyba że jest mieszkańcem zaświatów.
   Bez makijażu to wszystko wydawało się strasznie napuszone. Cała trójka wyglądała jak dzieci z dobrych rodzin, które znajdują sobie dziwne rozrywki. Mimo to byłem ciekaw ich zabaw.
   - A kiedy ten rytuał? - zapytałem.
   Louis spojrzał na Jesy, bo po chwili odpowiedzieć mi:
   - Co powiesz na jutrzejszą noc?
   Choć byłem przemarznięty do szpiku kości, skinąłem głową, a Jesy dorzuciła swoim melodyjnym głosem:
   - Dobrze, ale nie na tym cmentarzu. Potrzebujemy czegoś bardziej efektywnego. Może wybierzemy się do Arenys de Mar?
   - Na cmentarz w Sinerze - uzupełnił z uśmiechem Justin.
   - Niech będzie - zgodził się Louis. - A więc umawiamy się na stacji w Arenys o jedenastej wieczorem.
   Przytaknęliśmy na znak zgody, choć ja nie wiedziałem jeszcze, w co się pakuję. Gdybym podejrzewał, co niebawem nastąpi, natychmiast rozerwałbym sidła, które miały mnie wciągnąć w coś podobnego do piekła.
____________________

Hej, hej, hej :D
Jestem już z nowym rozdziałem i mam nadzieję, że się podoba, bo są ty takie momenty, że mimo iż czytam to po raz nie wiadomo który, wciąż fangirluję *-*
Oh i widzę, że mój apel wczoraj się opłacił, dziękuję Wam bardzo <3
Jeśli ten rozdział też Wam się podoba, zachęcam do komentowania, byłoby miło :3
Kocham Was xx
~Monte

EDIT: Zaktualizowałam zakładkę "Rozdziały", gdzie możecie zobaczyć przewidywane daty wstawienia nowych rozdziałów, także jakby ktoś był zainteresowany, to zapraszam :)

poniedziałek, 8 września 2014

Rozdział 10: Ile razy umarłeś?

To, co jest w stanie cię zabić,
może cię także wskrzesić.
~Boris Bozić

    Pierwszą rzeczą, jaką usłyszałem, były akordy gitarowe. Choć słyszałem je bardzo wyraźnie, miały w sobie coś dziwnie odległego. Rozstrojone skrzypce dodały falującą melodię kojarzącą się z wcześniejszym tańcem błędnych ogników.
   Znałem tę piosenkę.
   Wciąż miałem przymknięte powieki, gdy wysoki, zniewalający głos zaczął śpiewać:

I'm now just behind you
Let me embrace your living corpse*

   Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem go.
   Blada twarz Louisa nachylała się nade mną. Muzyka dalej płynęła, a ja wdychałem słodki zapach chłopaka.
   "Jak na życie po śmierci jest całkiem nieźle" - pomyślałem.
   Wstałem, a on się odsunął, żebym mógł się rozejrzeć. Justin, siedzący na grobie obok, trącał struny gitary. Przy nim stała Jesy. Bardzo nastrojowo grała na skrzypcach.
   Była to ta sama piosenka, którą usłyszałem po Bożym Narodzeniu. Czekałem aż skończą. Louis śpiewał tak krystalicznie czystym głosem, że przechodziły mnie dreszcze.
   Wreszcie skrzypce zakończyły swoją melodię, podczas gdy tony gitary cichły powoli.
   Gdyby nie to, że byliśmy na cmentarzu, zacząłbym bić brawo. Zamiast tego powiedziałem:
   - Ta piosenka mogłaby wskrzesić zmarłego.
   - I o to chodzi - odparł Louis, siadając przy mnie.
   Justin i Jesy zbliżyli się także, nie kryjąc zadowolenia.
   - Gratulacje - oznajmił chudzielec. - Przeszedłeś na drugą stronę.
   - Chcesz powiedzieć, że umarłem? - spytałem, przypominając sobie o inskrypcji.
   Spojrzałem na płytę nagrobną, gdzie rzeczywiście widniało moje imię z datą śmierci. Zrozumiałem, że to był tylko makabryczny żart.
   - W pewnym sensie - przytaknęła Jesy, nadal trzymając w rękach instrument. - Wciąż jesteś po stronie żywych. Ale - tak samo jak było w naszym przypadku - umarło twoje dawne ja. Zmieniłeś się w inną osobę.  Przyszedłeś na świat powtórnie.
   - Żeby się urodzić, trzeba najpierw umrzeć - dodał Justin.
   Zdumiony, nie spuszczałem z nich wzroku. Byli naprawdę dziwni. W świetle poranka biały makijaż na ich twarzach jeszcze bardziej groteskowo kontrastował z czarnymi ubiorami.
   - A ta piosenka? Kto ją napisał?
   - Ja - odezwał się wampir, jak zwykłem go nazywać. - Mówi o smutnej dziewczynie, która czuje się umarła za życia i dlatego lubi cmentarze. Pewnej nocy, gdy czyści przypadkowy nagrobek, budzi zmarłego. Wtedy zaczyna się...
   - Ich historia miłosna - dokończyła ruda. - Romans pomiędzy życiem a śmiercią.
   Zdezorientowany, zachodziłem w głowę, co jeszcze może się wydarzyć. Zasnąłem na własnym grobie. Potem obudziła mnie piosenka, w której grałem rolę zmartwychwstałego.
   Nadal niewiele z tego wszystkiego rozumiałem.
   - I co dalej?
   Chłopacy zerknęli na siebie, uśmiechając się pod nosem. W końcu odezwała się Jesy:
   - Przeprowadzimy rytuał bladości.
   - To jutro - sprzeciwił się Justin. - Zbladł wystarczająco od spania na mrozie. Zostawmy w spokoju umarłych i chodźmy na śniadanie.
_____________________
* "Stoję teraz za tobą.
     Pozwól mi objąć twoje żywe ciało."
_____________________

No i jestem znów spóźniona i to bardziej niż zwykle..
Bardzo Was przepraszam, ale miałam w zeszłym tygodniu parę problemów, a w weekend wyjazd z przyjaciółką i nie było czasu..
Teraz już nie planuję żadnych wyjść, a nawet jakbym chciała, to szkoła nie pozwala..
W każdym razie, wreszcie pojawił się Louis! Tak bardzo wyczekiwany :D
Teraz będzie go już nieco więcej :3
No i jeśli można, chciałabym Was prosić o pozostawienie komentarza, bo ostatnio ich liczba maleje, a nie ukrywam, że to jednak motywacja :c Czyli coś na zasadzie "czytasz-komentujesz", okey? Byłabym wdzięczna...
Kocham Was xx
~Monte

wtorek, 2 września 2014

Rozdział 9: Błędne Ogniki.

Dookoła, z każdej strony,
tańczyły nocne płomienie śmierci.
~Samuel Taylor Coleridge

   Na płycie leżały złożony koc i koszyk zakryty chusteczką. Zajrzałem do środka, myśląc, że chyba muszę być bardzo przewidywalny.
   Zawartość koszyka - cztery jabłka i butelka z wodą - sprawiła, że na chwilę zapomniałem o chłodzie i samotności. Dotknąłem koca. Okazał się gruby i przyjemnie miękki.
   Mile zaskoczony tym, co znalazłem, ugryzłem jabłko, zastanawiając się, kto zostawił dla mnie te rzeczy. Chciałem, żeby to był Louis, chociaż równie dobrze za wszystkim mogła stać jego koleżanka. A nawet Justin, który wydawał mi się najbardziej w porządku z całej trójki.
   Zjadłem jabłko, a potem cisnąłem ogryzek przez ogrodzenie. Jeżeli właśnie tam się ukrywali, mieli dowód, że kolacja się nie marnuje. Ale coś mi podpowiadało, że ani tutaj, ani na zewnątrz nie ma nikogo. Nikogo ze świata żywych.
   Przykryłem koszyk z powrotem i postawiłem go na ziemi, tuż obok płyty. Sięgnąłem po koc i owinąłem się nim najlepiej, jak potrafiłem, żeby osłonił mnie przed zimnem kamienia.
   W dwóch polarach, płaszczu i kocu moje szanse na uniknięcie zapalenia płuc znacznie wzrosły. 
   Gdy zamykałem oczy, żeby spróbować zasnąć, odniosłem wrażenie, że księżyc staje się coraz większy.

++++

   Nie mam pojęcia, jak długo byłem pogrążony w tym półśnie. Czułem, że przebywam gdzieś na granicy jawy. Wtedy obudziły mnie szmery.
   Z początku sądziłem, że te odgłosy wydają jakieś owady, więc schowałem głowę pod kocem. Ale po chwili, wsłuchując się uważniej, zrozumiałem, że się pomyliłem. Te krótkie syknięcia - bo tak właśnie brzmiały dziwne dźwięki - dobiegały z góry, a wydawały je jakieś znane mi istoty. 
   Odchyliwszy koc, zdrętwiałem ze strachu. Ujrzałem cały cmentarz rozjarzony małymi światełkami, które unosiły się nad ziemią w fantastycznym tańcu.
   Błędne ogniki.
   Znałem to zjawisko z opowieści, ale nie sądziłem, że kiedykolwiek zobaczę ogniki na własne oczy i w takiej ilości. Podobno wywołuje je samozapłon związany z rozkładem szczątków organicznych. Tolkien nazwał te płomyki "świecami umarłych".
   Jednak białe błyski miały w sobie coś zbyt ludzkiego jak na zwykły proces chemiczny. Niektóre płomienie wędrowały tuż nad ziemią, parami, jakby ich źródłem było coś demonicznego i niewidzialnego.
   Zafascynowany tym złowieszczym widokiem, usiłowałem złapać któryś z nich, ale błyskawicznie znikały, jak gdyby były świadome mojej obecności.
   Taniec diabolicznych ogników trwał dobrych kilka minut. Potem znów zapadła ciemność, w której wyraźnie czułem zapach siarki. 
   Kładąc się, przypomniałem sobie, co przeczytałem kiedyś w pewnym zbiorze mitów celtyckich. Była w nim mowa o tym, że błędne ogniki są duchami nieochrzczonych dzieci - i takich, które urodziły się martwe. Byty te jakoby krążą pomiędzy piekłem a niebem, nigdzie nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Ale to wyjaśnienie nigdy mnie nie przekonywało.
   Gdyby mój brat został tutaj pochowany, może pomyślałbym, że jest jednym z tych pochodzących z zaświatów płomieni. Niestety, jego prochy spoczywały na odległym cmentarzu w Barcelonie.
   A więc za tą paradą świateł stali inni nieboszczycy - tacy, których nie miałem przyjemności poznać. 
   Owinąłem się wełnianym kocem, ale byłem zbyt rozemocjonowany, żeby zasnąć. Błędne ogniki przywołały bolesne wspomnienie Juliana. A jednak czułem się niezwykle pewny siebie. Wtargnąłem na teren cmentarza, zasnąłem na grobie, a potem nie wystraszyłem się upiornego widowiska.
   Usiadłem na płycie, otulony kocem, i zjadłem drugie jabłko z koszyka. Potem otworzyłem butelkę i wypiłem połowę wody.
   Całkowicie już obudzony, uzmysłowiłem sobie, że nawet nie wiem, na czyim grobie siedzę. Poczułem, że muszę sprawdzić - także przez grzeczność - kto w nim leży.
   Małą latarką, którą miałem w kieszeni, poświeciłem na kamień. Widniała tam jakaś inskrypcja. A kiedy ją zobaczyłem, zamarłem z wrażenia.
   Zobaczyłem swoje imię.
   Pod spodem nie było w prawdzie daty urodzenia, za to ktoś wyrył datę śmierci.
   Dzisiejszą datę.
   Zakręciło mi się w głowie, chociaż nadal nie czułem strachu.
   Nagle znów zrobiłem się śpiący. Moja ostatnia myśl przed zapadnięciem w sen dotyczyła ojca, którego skazywałem, odchodząc, na jeszcze dotkliwszą samotność. Ale poza tym byłem gotowy na ostatnią podróż.
____________________

Witam Państwa z kolejnym nudnym rozdziałem.
Jednak mam pocieszenie, w następnym pojawi się Louis! :3 
Wreszcie coś zacznie się dziać, więc myślę, że najnudniejszą część mamy za sobą :)
Chociaż uprzedzam, że czasem jeszcze pojawią się nudne opisówki czy coś w tym stylu..
I coś specjalnie do naszej tajemniczej "~K", nic nie robiłam z tymi piosenkami, one same pojawiają się i znikają xD
To by było na tyle :D
Kocham Was xx
~Monte