sobota, 30 sierpnia 2014

Rozdział 8: Na Cmentarzu.

Ty, który wchodzisz,
żegnaj się z nadzieją.
~Dante (Piekło)

   Kurtka wydawała mi się ubraniem mało romantycznym jak na wyczyn, którego miałem dokonać. Dlatego założyłem długi szary płaszcz mojego ojca. Nie pytając o zgodę.
   Nawet nie zauważył jak wychodzę. To z resztą normalne, że szesnastoletni chłopak spędza piątkową noc poza domem. No i zamierzałem uniknąć niewygodnych pytań, wracając przed świtem i kładąc się niepostrzeżenie do łózka, nim ojciec stwierdzi, że mnie nie ma,.
   Nie chciałem zamarznąć, więc pod płaszcz założyłem dwa polary. Zwiększyć moje szanse na przeżycie w tych trudnych warunkach miały również ciepłe rękawice, szalik i wełniane szkockie skarpety.
   Dotarcie na cmentarz zajęło mi zaledwie dwadzieścia minut. Z początku czułem się trochę dziwnie jako spacerujący nocami samotnik, zwłaszcza że dobiegały mnie krzyki ludzi bawiących się w La Palmie i w Cafe de Abajo. Gdy jednak znalazłem się przed cmentarną bramą, ich głosy były tylko dalekim echem.
   Śnieg już nie padał, za to chrzęścił pod stopami. Księżyc lśnił wysoko na niebie - jedyny świadek mojej odwagi. Tak mi się przynajmniej wydawało.
   Sprawdziłem, czy nadal mam w kieszeni długą czarną rękawiczkę. Była na swoim miejscu. To trochę absurdalne, ale fakt, że należała do kogoś, kto przechodził już tego rodzaju próbę - nawet jeśli towarzyszyli mu w niej przyjaciele - dodawał mi otuchy. 
   Zdawałem sobie sprawę, że trójka obcych jest w lepszej formie niż ja, dlatego powątpiewałem, czy przeskoczę mur równie zwinnie. Na szczęście miałem na czym oprzeć prawą nogę, po czym przejście na drugą stronę wydało mi się dziecinnie łatwe. 
   Udało mi się chwycić szczytu muru. Przez chwilę szukałem podpory dla drugiej stopy. Żałosny obrazek. Czułem, że wyglądam idiotycznie. 
   Gdy moja lewa stopa natrafiła na jakąś szczelinę, myślałem, że za chwilę spadnę. Jednak ostatecznie udało mi się wspiąć wyżej. 
   Pozostało teraz zejść tak, żeby nie rozbić sobie głowy. Dzięki mlecznej poświacie księżyca odnalazłem miejsce, gdzie mogłem zeskoczyć na ziemię, otuloną śniegiem i niezbyt kamienistą.
   Nie musiałem się zatem martwić, że zlecę prosto na czyjś grób. Skok i lądowanie okazały się zaskakująco miękkie, jakby w królestwie zmarłych nie działały prawa fizyki. Spadając, instynktownie ugiąłem nogi i ręce.
   Znalazłem się na cmentarzu.
   Wtedy też zauważyłem, że od wewnątrz mur jest całkowicie gładki. A więc wyjść stąd było już dużo trudniej niż wejść. Teoretycznie mogłem wdrapać się po płytach nagrobnych, które tworzyły coś w rodzaju schodów. Oglądałem jednak zbyt wiele filmów, w których zmarli gryzą po nogach tych, którzy ośmielili się ich niepokoić.
   W każdym razie osiągnąłem swój cel i zacząłem się zastanawiać, jak spędzę czas do brzasku.
   Stare cyprysy rzucały cienie w świetle księżyca. Wszędzie panowała niezmącona cisza. Przypomniałem sobie wers z Becquera: "Mój Boże, jacyż samotni są zmarli!". Bynajmniej nie dodał mi odwagi.
   Żeby nie wpaść w panikę i nie pogrążyć się jeszcze przed rozpoczęciem próby, postanowiłem działać rozsądnie. Najpierw należało znaleźć w miarę wygodne miejsce na nocleg. Stawiając ostrożnie stopy pomiędzy nagrobkami, zdałem sobie sprawę, że cmentarz w Tei jest rzeczywiście niewielki. Tylko parę pustych alejek i gdzieniegdzie samotny cyprys. Mało inspirujące miejsce na spędzenie całej wieczności.
   Nawet najlepiej utrzymana część nekropolii pozbawiona była miejsc nadających się do spania. Wtedy zainteresował mnie placyk na tyłach cmentarza.
   Błąkając się po alejkach niczym potępieniec, zastanawiałem się, jak udowodnię tamtej trójce, że spędziłem całą noc na cmentarzu. Równie dobrze mógłbym wydostać się stąd przed świtem i poczekać, aż wzejdzie słońce. Jeśli są na zewnątrz, nie sprawdzą, ile godzin spędziłem w środku. 
   Wiedziałem jedno. Znajdowałem się sam na cmentarzu, nie licząc oczywiście zmarłych. Może mnie obserwowali - bo ostatecznie kto wie, jakie zabawy prowadzi się w wieczności? 
   Pochłonięty podobnymi myślami, wpadłem na genialny pomysł. Przyszło mi do głowy, żeby poczekać do rana na grobie, gdzie znalazłem rękawiczkę. 
   Poza ty, że miał w sobie coś mistycznego - mogłem w nim snuć fantazje, że za dnia jest łożem pięknego wampira - jako jeden z niewielu na tym cmentarzu miał leżącą płytę nagrobną. Poza tym znajdował się niedaleko muru. Było to naprawdę dobre miejsce. Łatwo bym stamtąd zauważył, gdyby ktoś pojawił się na cmentarzu. 
   Zadowolony, że w końcu podjąłem decyzję, podszedłem do wybranego przeze mnie grobu. Ktoś jednak przewidział, że zatrzymam się właśnie tam.
____________________

Wiem, że znów zawiodłam, bo każdy spodziewał się czegoś fajnego w tym rozdziale, ale cóż.. Same opisówki... 
Poza tym rozdział miał pojawić się wczoraj, ale nie miałam czasu, gdyż w moim mieście była Letnia Scena Eski i po prostu nie mogłam sobie odpuścić spotkania z Jankesem, z którym (nie chwaląc się xd) udało mi się zrobić selfie na scenie jak i później poza nią :3 
Chciałam Was pocieszyć, mówiąc, że w ramach przeprosin wstawię rozdział jutro, ale wątpię, by to było możliwe, bo dziś wybieram się na koncert Sabatonu i nie mam zielonego pojęcia jak będę czuć się jutro, więc nic nie obiecuję.. 
Jeszcze raz bardzo przepraszam
Kocham Was xx
~Monte

wtorek, 26 sierpnia 2014

Rozdział 7: Posępne Noce.

Jak może wokół słonecznej wyspy życia,
śmierć śpiewa w dzień i w nocy niekończącą się pieśń.
~Rabindranath Tagore

   Przez całe piątkowe przedpołudnie Alba chodziła smutna. Z początku nie zrobiłem niczego, żeby jakoś wytłumaczyć moją ucieczkę poprzedniej nocy. Wystarczyło przecież powiedzieć, że "Stockholm" mnie przygnębił, i sprawa byłaby załatwiona. Nie miałem jednak ochoty zwierzać się szkolnej koleżance.
   Pod koniec zajęć napisałem krótki liścik i wręczyłem go mojej sąsiadce.

Przepraszam za wczoraj. Musiałem wyjść, to wszystko.
Jestem trochę dziwny. Nie traktuj tergo osobiście.

   Alba przeczytała notatkę kilka razy, po czym uśmiechnęła się do mnie dyskretnie i położyła mi dłoń na ręce. Nie odsunąłem jej. Kiedy wstawała, zauważyłem lekki rumieniec na policzkach dziewczyny.
   Czułem się rozgrzeszony. 
   Po południu nie było zajęć, dlatego zostałem w domu. 
   Nie miałem żadnych planów na weekend. Jedynie spotkanie na cmentarzu w odpowiedzi na wyzwanie, jakie rzucił mi Louis. "Jeżeli chcesz być jednym z nas, musisz jutro spędzić tam całą noc" - powiedział.
   Nie wiedziałem, co mogło oznaczać "bycie jednym z nas". Czyżby łażenie z twarzą umazaną na biało i ubieranie się jak klaun?
   Gdyby chodziło tylko o to, marznięcie nocą na cmentarzu byłoby czymś niedorzecznym. Z drugiej strony ta trójka zagadkowych obcych budziła moją ciekawość. Czy w ogóle będą na mnie czekać? Czy właściciel czarnej rękawiczki znów zaśpiewa? Nie, jeśli mam spędzić noc na cmentarzu samotnie, to raczej ich tam nie będzie. 
   Nie mogłem się zdecydować, co robić. Puściłem sobie "Alinę" w iPodzie. Potem wydało mi się, że lewa półkula mózgu prosi o coś bardziej posępnego, dlatego włączyłem chorały gregoriańskie mnichów z Silos.
   Jeszcze później sięgnąłem po starą książkę, którą ojciec czytał jako student, "Posępne Noce" Jose Cadalsa. Przeglądałem ją parę lat temu i pamiętałem, że opowiada o jakimś cmentarzu. Postanowiłem teraz, że przeczytam tę książkę w całości, zwłaszcza, że miała niecałe pięćdziesiąt stron.
   Zanim rozpocząłem lekturę, dowiedziałem się z noty okładkowej, że "Posępne Noce" zostały napisane w 1771 roku, gdy autor - prekursor romantyzmu w Hiszpanii - przebywał na wygnaniu. 
   Fabuła okazała się tak dziwaczna, że z powodu ataków śmiechu wiele razy musiałem przerywać czytanie. 
   Intryga nie jest skomplikowana: nieszczęśliwy Tediato to pechowiec, który przeżył śmierć ukochanej i chce ją ekshumować, żeby jeszcze raz wziąć dziewczynę w ramiona. W tym celu przekupuje grabarza imieniem Lorenzo. 
   Pierwszej nocy przedsięwzięcie im się nie udaje, ponieważ płyta nagrobna okazuje się cięższa, niż myśleli. Nazajutrz znów się spotykają. Jednak Tediato znajduje konającego mężczyznę, który schronił się na cmentarzu, uciekając przed swoimi prześladowcami. Ranny umiera w jego objęciach. W rezultacie Tediato zostaje zatrzymany przez policję, a po aresztowaniu prawdziwego mordercy wypuszczony na wolność. 
   Opowieść kończy się opisem kolejnej wyprawy Lorenza i Tediata po zwłoki.
   Skończyłem czytać o jedenastej. Zafascynowany historią, zadawałem sobie pytanie, czy Cadalsa zainspirował się czymś, czego sam doświadczył. To prawdopodobne, zwłaszcza, że jego narzeczona ponoć umarła mu na rękach. 
   Oczami wyobraźni ujrzałem cmentarz w Tei. Mogłem zostać w domu i zapomnieć o wyzwaniu, lecz moje życie było tak monotonne i pozbawione wrażeń, że nie chciałem stracić szansy na przeżycie przygody.
   Próba wyglądała na nietrudną. Tamtych troje zapewne spędzi noc gdzie indziej i nikt się nawet nie dowie o moim bohaterstwie. Tak czy inaczej, chciałem sprawdzić, czy jestem do niego zdolny.
____________________

Witam wszystkich zgromadzonych :D
Tak jak obiecałam, jestem dziś z nowym rozdziałem :3
Przepraszam, że tak późno, ale u mnie dopiero zaczyna się wieczór :P
W rozdziale, jak uprzedzałam, nie dzieje się nic ciekawego, ale zbliżamy się powoli do rozwoju akcji :)
Mam nadzieję, że jakoś to przebolejecie..
Kocham Was xx
~Monte

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Rozdział 6: Stockholm.

Przeszłość jest zawsze zapowiedzią
tego, co nadchodzi.
~William Szekspir

   Potrzebowałem paru dobrych chwil, żeby rozpoznać Albę. Ubrana była w obcisłą wełnianą sukienkę i miała raczej kiepsko pomalowane oczy.
   Fakt, że przywitała mnie dwoma pocałunkami - w szkole poprzestajemy na zwykłym "cześć" - oznaczał, że to spotkanie wiele dla niej znaczy. Nie czułem się z tym wygodnie.
  -Chodź, za chwilę się zacznie.
   Żeby wejść na salę koncertową, musieliśmy stanąć w kolejce. Były tam różne popularne dzieciaki ze szkoły i nasza obecność nie pozostała niezauważona. Wszystkie oczy przyglądały się nam zachłannie.
   Już sobie wyobrażałem plotki, które obiegną szkołę: "Harry i Alba nakryci razem w La Palmie". Ludzie tak kochają sensacje, że mieliśmy szansę nawet na tytuł pary roku.
   Starsi uczniowie, którzy przeważali w lokalu, na bieżąco uzupełniali swoje zapasy alkoholu. Trwały zakłady, który stolik zdoła wlać w siebie więcej tej nocy.
   Stanęliśmy na uboczu z piwem w plastikowych kubkach.
   W ciemnym pomieszczeniu znajdowało się około trzydziestu osób. Większość stanowili znajomi muzyków. Powerpopowy zespół dopinał jeszcze ostatnie szczegóły występu, podchodząc do tego z taką powagą, jak gdyby miał za moment zagrać w nowojorskiej Carnegie Hall.
   Nagle dostrzegłem wśród publiczności kolesia z charakterystycznymi włosami uczesanymi w kaczy kuper, co kompletnie obrzydziło mi wieczór. To był Luke, największy czubek w szkole, no i brat Alby. Julian zapewne miał do niego nadludzką cierpliwość. Teraz Luke patrzył na mnie wzrokiem zaszczutego psa i od razu zrozumiałem, że nie ma z kim pogadać.
   Przywitałem się z umyślnym chłodem. Zaraz potem rozpoczął się koncert Plou - bo tak nazywał się zespół - dzięki czemu mogłem uwolnić się od Luke'a.
   Wokalista zawołał: "Eins, zwei, drei, vier!", po czym huk decybeli zatrząsnął całą salą. Rozentuzjazmowana publiczność zaczęła skakać z kubkami pełnymi piwa w rękach.
   Luke'a porwała fala ludzi, których muzyka przyciągnęła z baru.
   Alba zaczęła tańczyć przede mną z wdziękiem, który nie był dla mnie żadnym zaskoczeniem. Nieśmiała, ale bardzo zgrabna, rozpuściła swoje blond włosy, które powiewały teraz jak flaga. Natychmiast poczułem znajomy intensywny zapach perfum.
   Nie byłem przyzwyczajony do tego rodzaju muzyki. Mimo to podobała mi się energia, która rezonowała na parkiecie, uderzając do głowy. Szybko wysączyłem piwo, odstawiłem kubek i zamknąłem oczy. Z doświadczenia wiedziałem, że każdy dźwięk brzmi wtedy inaczej. 
   Wokalista zapowiedział piosenkę "Stockholm", którą rozpoczęła hipnotyczna, minimalistyczna solówka na gitarze. Wsłuchałem się w tekst.


Every time I wake up in this white room
I wonder how I came here
Far away from you again.

An orange juice
A frozen smile from breakfast
Good morning, says the pale nurse,
How did you sleep tonight?*


   Uczucie intymnej bliskości ze słowami piosenki nagle znikło bez śladu, gdy poczułem czyjąś rękę na plecach. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że Alby już przede mną nie ma. Nietrudno było zgadnąć, gdzie znajduje się teraz.
   Moja towarzyszka jeszcze mocniej do mnie przylgnęła, kołysząc się w rytm muzyki. Poczułem napór jej piersi. Tego zupełnie się nie spodziewałem.
   Ale jakoś nie miałem ochoty wyrywać się z jej uścisku. Znów zamknąłem oczy, żeby się skupić. To jednak okazało się niemożliwe z powodu tekstu piosenki.
   "Stockholm" jest historią rowerzysty, który jeździł ulicami szwedzkiego miasta w pogoni za dziewczyną w czerwonym płaszczu. Tak bardzo jest nią zafascynowany, że nie zauważa nadjeżdżającej ciężarówki i wpada pod koła. Kiedy budzi się w szpitalu, pyta, gdzie się znalazł. Przede wszystkim jednak chce wiedzieć, gdzie jest dziewczyna.
   To, co publiczności mogło wydawać się romantyczne i nieco ekstrawaganckie, dla mnie było upiorem przeszłości.
   Poczekałem do końca piosenki, żeby odwrócić się do Alby.
   - Będę się już zbierał.
   Chwilę później szedłem pustymi ulicami w stronę domu.
_____________________
*Zawsze, gdy się budzę w tym białym pokoju,
  Pytam, jak się tu znalazłem,
  Znów tak daleko od ciebie.

  Sok pomarańczowy,
  Zamrożony uśmiech ze śniadania.
  - Dzień dobry - mówi blada siostra.
  - Jak się dzisiaj spało?
_____________________

Iii jestem na czas :3
Wiem, że poprzedni rozdział nie był zbyt interesujący i ten też właściwie nie jest, nawet dodam, że parę kolejnych też nie będzie, ale mam wytłumaczenie. Całe opowiadanie ma około 81 rozdziałów + prolog i epilog, więc nie dziwcie się proszę, że początki są tak słabe.. Nic na to nie poradzę, przepraszam :c
Z racji tego, że ostatnio miałam mało czasu i bardzo zaniedbałam bloga, kolejny rozdział pojawi się jutro, również jakoś pod wieczór. Mam nadzieję, że chociaż minimalnie Wam to wynagrodzę, hm?
Kocham Was xx
~Monte
PS. Wielkie dzięki za ponad 1000 wyświetleń, jesteście wspaniali ♥

piątek, 22 sierpnia 2014

Rozdział 5: Noc w La Palmie.

Na niektóre trudne pytania
są bardzo proste odpowiedzi.
~Doktor Seuss

   Po powrocie do domu czułem się jak drapieżnik w klatce. Byłem zbyt rozdrażniony, żeby czytać książkę albo słuchać muzyki.
   Po raz pierwszy od wielu miesięcy mój ojciec wyłączył telewizor przed kolacją. Wsparty pod boki, przyglądał się zamrożonej lazanii w kuchence mikrofalowej.
   Niby nic wielkiego, ale w jego przypadku to był duży postęp.
   - Zjesz ze mną? - zapytał.
   - Szczerze mówiąc, nie jestem głodny, ale chętnie napiję się herbaty.
   - Jak chcesz.
   Operacja wyciągnięcia lazanii z mikrofali, wstawienia do niej filiżanki z wodą na herbatę i nakrycia do stołu zajęła niecałe pięć minut. Usiedliśmy przy stole pośród dzwoniącej w uszach ciszy, nietypowej dla tego domu. Prawie tęskniłem za hałasem, zwłaszcza że czułem się tak, jakbym miał obowiązek o czymś porozmawiać.
   - Wygląda na to, że dzisiaj w nocy jest koncert w La Palmie.
   - La Palma... - powtórzył ojciec, zastygając z kawałkiem lazanii na widelcu. - Z tego, co wiem, jej właścicielami są teraz jacyś Argentyńczycy. Ten lokal często przechodzi z rąk do rąk. Wiesz, że pięćdziesiąt lat temu było tam kino?
   Nie wiedziałem i w ogóle mnie to nie interesowało, ale udałem, że jestem zaintrygowany. Ostatecznie była to najbardziej zajmująca rozmowa z moim ojcem od czasu wypadku.
   - Powiedział mi o tym malarz - ciągnął ojciec. - Kiedyś La Palma i Calandria, kino w Masnou, dzieliły się taśmami filmowymi, ponieważ nie wystarczało ich na dwa miasteczka. W sobotę zawsze był kłopot, bo w obu salach kinowych leciały dwa seanse.
   - I co się wtedy działo?
   - Nic specjalnego: drugi film w Mansou był po prostu pierwszym wyświetlanym w Tei i na odwrót. Po każdym seansie ktoś jechał na motorze do drugiego kina, żeby wymienić taśmy.
   Nagle ojciec umilkł.
   Doskonale wiedziałem dlaczego. Wymówił zakazane słowo "motor" i teraz patrzył na mnie skonsternowany. Chcąc uciec od tematu, wrócił do La Palmy.
   - Co prawda już nie grają tam filmów, ale jeśli chcesz, możemy pójść razem na koncert.
   Po moich słowach zapanowała cisza.
   Wydawało mi się, że do ojca nie dotarło to, co powiedziałem. Po kilku sekundach ku mojemu zaskoczeniu odparł jednak:
   - Idź sam. Jestem zmęczony.
   Chwilę później włączył pilotem telewizor.

++++

   Tamtej nocy, przemierzając główne ulice miasteczka, dziwiłem się, że wybieram się w miejsce, w którym nie byłem od dwóch lat. Wiedziałem, że Alba bardzo się ucieszy, ale dla mnie koncert w La Palmie był tym samym, czym telewizor dla mojego ojca.
   Nurtowało mnie spotkanie z trójką obcych i próba, której miałem się nazajutrz poddać. Na razie w ogóle się nie zastanawiałem, czy wrócić na cmentarz, choć coś mi mówiło, że chyba przejdę przez mur ich śladem. Poza tym zostawała sprawa rękawiczki, którą nosiłem w kieszeni. Czy należała ona do Louisa?
   Zbyt wiele pytań jak na jedną noc.
   Po raz nie wiem który powąchałem czarną rękawiczkę i przypomniałem sobie, jak uderzająco piękny był ten nieznajomy chłopak.
   Mogłem zrobić tylko jedno: poczekać do jutra.
____________________

Znów bardzo przepraszam za spóźnienie, ale byłam jeszcze na wakacjach na Dolnym Śląsku i kolega, u którego nocowałam, zabronił mi kategorycznie korzystać z komputera i internetu, więc tylko czasem, gdy on spał, udawało mi się wchodzić po kryjomu na twittera...
Także znów bardzo spóźniony i niestety bardzo krótki rozdział :C
Naprawdę bardzo przepraszam i obiecuję poprawę, bo już poza miasto nie jadę, a przynajmniej nie planuję.
Kocham Was xx
~Monte

niedziela, 17 sierpnia 2014

Rozdział 4: Obcy.

Często zapominamy, że my także
jesteśmy dla innych ludzi.
~Bill Moyers

   Każdy na moim miejscu by się wystraszył, ale ja byłem zbyt zaskoczony, żeby rozumieć, co właściwie poczułem. Podczas gdy słuchałem "Aliny" i czytałem Lorda Byrona, tamtych troje weszło na zbocze wzgórza. Teraz stali na wprost mnie, przyglądając mi się wyzywająco.
   Dwóch chłopaków i dziewczyna - wszyscy mniej więcej w moim wieku. Byli ubrani na czarno, a do kołnierzy mieli przypięte fioletowe kwiaty. Zauważyłem fioletową szminkę na ich ustach. Trupia bladość twarzy świadczyła o tym, że zrobili sobie sceniczny makijaż.
   Stałem i patrzyłem teraz na nich, nie okazując strachu. Jeden z chłopaków był wysoki i niezgrabny. Włosy miał ciemne i rozczochrane, jakby ich nigdy nie czesał. Dziewczyna, ufarbowana na czerwono, nosiła fryzurę na pazia; owalna twarz i zadarty nos sprawiały, że wyglądała jak dama z innej epoki.
   Uroda jej towarzysza wręcz onieśmielała. W twarzy wdzięcznie obramowanej nieco dłuższymi i jedwabistymi, hebanowymi włosami, lśniły małe, niebieskie niczym ocean, oczy. Na jego wąskich ustach dostrzegłem grymas lekceważenia. To właśnie on odezwał się jako pierwszy - władczo, chodź głos miał delikatny. 
   - Idź stąd, zanim będzie za późno. I niech ci nie przyjdzie do głowy mówić komuś, że nas widziałeś. Gorzko tego pożałujesz. 
   Jego przyjaciele wpatrywali się we mnie, samymi spojrzeniami potwierdzając słowa chłopaka.
   Zamiast poczuć lęk, zagotowałem się ze złości. Po raz pierwszy od przeprowadzki do Tei poczułem się jak człowiek stąd, broniący swojego terytorium. 
   - Spływajcie stąd, pajace. Przychodziłem tu, kiedy wy jeszcze sikaliście w pieluchy. 
   To była niewątpliwie zuchwała prowokacja. Na twarzach niebieskookiego i jego koleżanki pojawiły się ironiczne uśmiechy. Rudowłosa ostrzegła mnie:
   - Lepiej być grzecznym... kiedy się nie wie, z kim ma się do czynienia. 
   Jej towarzysz, chudy strach na wróble, zrobił krok w moją stronę, chcą mnie nastraszyć. Miałem dwa wyjścia: albo rzucić się do ucieczki, albo uprzedzić jego atak. Wybrałem to drugie. 
   Rzuciłem się na niego, zamierzając przewrócić napastnika, ale wtem poczułem dotkliwy ból i osunąłem się na ziemię. To drugi chłopak kopnął mnie w żebra.
   Na czworakach, w śniegu, już chciałem złapać but, którym wymierzył mi cios, ale zmieniłem zdanie z niewiadomych przyczyn.
   Wykorzystałem fakt, że chudzielec mnie trzymał - chyba nie chciał pozwolić mi się podnieść - żeby go znienacka pociągnąć i przewrócić. Chwilę potem obaj tarzaliśmy się w śniegu, okładając się na ślepo pięściami. 
   Mój przeciwnik okazał się dość marnym zapaśnikiem i wiedziałem, że kiedy dostanie ode mnie w szczękę, będzie po strachu. Zanim jednak do tego doszło, niebieskooki brunet złapał mnie z całej siły za włosy, aż z trudem powstrzymałem się od krzyku. 
   - Puść w tej chwili Justina albo wybiję ci wszystkie zęby.
   Zrobiłem co kazał, czekając aż tamten w odwecie uderzy mnie na odlew. Lecz on nic nie zrobił. Patrzył tylko na mnie ze zdumieniem.
   Tymczasem chłopak poluźnił chwyt i z powrotem wylądowałem na śniegu. Jego towarzysz wstał i zaczął czyścić sobie płaszcz. 
   - Masz tupet, co? - powiedziała ruda, pomagając mi się podnieść.
   - Trochę impulsywny - dodał jej kolega. - Ale za to dżentelmen. Myślisz, że by się nadawał?
   Wymienili spojrzenia, a ja dostrzegłem w ich oczach błysk przekory. Po chwili oboje wybuchli śmiechem. Z tymi swoimi pobielonymi twarzami przypominali złowrogich klaunów.
   Chłopak, z którym stoczyłem walkę na śniegu, spojrzał na nich wyraźnie zdegustowany.
   Byłem zmęczony tym, że nic nie rozumiałem, więc strzepnąłem z kurtki brud, który zdążył już zamarznąć i oświadczyłem:
   - Spadam stąd. Ale tylko dlatego, że odechciało mi się tu z wami sterczeć, jasne? 
   - Szkoda - powiedział ciemnowłosy wampir. - Bo właśnie zacząłeś nas interesować.
   - Zostaw go w spokoju - wtrącił Justin. 
   Niebieskooki i rudowłosa wbili we mnie wzrok. Wydawali się zadowoleni z mojego zakłopotania. Oddychając przez usta, wypuszczali obłoczki pary. 
   - Jestem Jesy - oznajmiła ruda. - A ten dzikus nazywa się Louis.
   Brązowowłosy przystojniak wykonał zgrabny ukłon niczym arystokrata i wyciągnął do mnie dłoń. Odniosłem wrażenie, że oczekuje, abym pocałował go w rękę, ale wciąż jeszcze byłem poirytowany i nie miałem ochoty na gierki, więc po prostu przedstawiłem się krótko.
   - We czwórkę jest zabawniej niż w trójkę. Byłyby dwie pary - zauważyła Jesy i odwróciła się do swojego kolegi. - Myślisz, że wytrzymałby całą noc?
   - Trzeba go zapytać.
   Wtedy zdałem sobie sprawę, że chudy chłopak zniknął. Skierowałem wzrok ku cyprysom, nad którymi zapadł już zmrok. Potem spojrzałem na drogę. 
   Nigdzie go nie było. 
   Oszołomiony, poczułem, że nie mogę jeszcze wrócić do domu, że coś nie pozwala mi odejść. 
   Louis wykorzystał moje niezdecydowanie. 
   - Nocowałeś kiedyś na cmentarzu?
   Zdziwiony, potrząsnąłem głową. 
   Wtedy zrozumiałem, co się stało z chudzielcem.
   Żeby rozwiać moje wątpliwości, Jesy podeszła do niemal dwumetrowego muru. Podciągnęła się i zwinnie jak kot przeszła na drugą stronę. 
   Zostałem sam z Louisem pośród lodowatego wiatru, szarpiącego cyprysami. Zanim przemówił, jego niebieskie oczy długo przyglądały mi się w półmroku. 
   - To będzie próba. Jeżeli chcesz być jednym z nas, musisz jutro spędzić tam całą noc. Sam. 
   To powiedziawszy, uniósł rękę na pożegnanie i ruszył w stronę cmentarza. Zanim pokonał mur jak jego przyjaciele, odwrócił się jeszcze. 
   - Przepraszam, że cię uderzyłem.
   - Nic się nie stało.
   - Wynagrodzę ci to, jeśli pomyślnie przejdziesz próbę. 
   Podszedłem do niego, gdy zaczął się wspinać. Nim zniknął po drugiej stronie, zdążyłem przyjrzeć się jego dłoniom. Ta, którą podał mi do pocałowania, była blada jak księżyc. Na drugiej miał czarną rękawiczkę, sięgającą aż do łokcia. 
____________________

Bardzo, naprawdę bardzo przepraszam za spóźnienie, ale nie naprawdę nie dałam rady wcześniej, nie ważne jak bardzo bym chciała...
Jestem na wakacjach u twitterowej przyjaciółki i bawimy się tak dobrze, że o komputerze w ogóle nie myślimy..
Chciałam wstawić rozdział jakoś przez telefon, ale jest na tyle beznadziejny, że nie obsługuje bloggera .-.
Jeszcze raz bardzo przepraszam i mam nadzieję, że ten rozdział jakoś Wam to wynagrodzi, hm?
Oh i chciałam jeszcze podziękować za 8 komentarzy pod poprzednim rozdziałem, widzę, że się trochę rozruszaliście :3
Mamy szansę pod tym uzbierać 10? Byłabym bardzo wdzięczna i o nic więcej nie zamierzam już prosić :P
Kocham Was xx
~Monte

wtorek, 12 sierpnia 2014

Rozdział 3: Lord Byron.

Romantyzm jest w swojej najgłębszej istocie sztuką nowoczesną:
jest intymnością, duchowością, barwą
i pragnieniem nieskończoności.
~Charles Baudelaire

    Dwa miesiące po znalezieniu czarnej rękawiczki - nosiłem ją zawsze w kieszeni niczym fetysz - zdarzyło się coś, co spowodowało nowy zwrot w moim życiu. 
   Był luty i po kilku dniach stosunkowo ładnej pogody do Tei powrócił mróz i śnieg. Zamglony, lodowaty dzień doskonale oddawał mój nastrój. Wyszedłem do szkoły wcześniej, na godzinę przez zakończeniem zajęć, żeby trochę pospacerować w złotym świetle zapadającego zmierzchu.
   Fakt, że wymknąłem się cichcem, nie uszedł uwadze mojej koleżanki Alby. W tym roku siedziałem z nią w ławce - wybrałem właśnie ją, bo miała pewną rzadko spotykaną zaletę. Nie zadawała zbyt wielu pytań.
   Była spokojną, niezbyt skomplikowaną dziewczyną. Wszyscy uważali ją za hipiskę: jasne włosy nosiła związane w kucyk, chodziła w luźnych swetrach i dżinsach. Zbyt mocno się perfumowała i miała najładniejszy charakter pisma, jaki kiedykolwiek widziałem. 
   Z ukradkowych spojrzeń, jakie mi rzucała, wywnioskowałem, że jej się podobam. Była jednak na tyle dyskretna, że nigdy nie poczułem się niezręcznie.
   Lubiłem ją bardziej niż kogokolwiek innego z klasy, chociaż nie nazwałbym tego przyjaźnią.
   Jednak tamtego popołudnia, gdy szedłem korytarzem w stronę głównego wyjścia, Alba podążyła za mną. Dogoniła mnie, gdy już przekraczałem próg. 
   - Nie zostajesz na angielskim?
   - Mam coś do zrobienia. Poza tym angielski to jedyny przedmiot, z którego czuję się mocny.
   Ta odpowiedź jej wystarczyła. Mimo to Alba nadal stała w drzwiach, jakby chciała zobaczyć, w którą stronę pójdę. Aby tego uniknąć, zapytałem:
   - Mogę coś dla ciebie zrobić?
   Założyła okulary, w których jej oczy, błękitne i bardzo ładne, wydawały się jeszcze większe, a potem niepewnie odpowiedziała:
   - Właśnie zamierzałam ci coś zaproponować. Mam na myśli dzisiejszy koncert w La Palome. Miałbyś ochotę? To znaczy... Wybrałbyś się ze mną?
   Nie do końca zrozumiałem o co jej chodzi. La Paloma była knajpą, w której spotykali się ludzie z naszej szkoły. W czwartki - a właśnie był czwartek - to miejsce zazwyczaj pękało w szwach.
   - Myślałem, że już nie organizują tam koncertów - odparłem, grając na zwłokę. - Kto gra?
   - Jakaś grupa z Barcelony - odparła, a oczy jej zalśniły.  - Gra powerpop czy coś podobnego. Koncert zaczyna się o jedenastej wieczorem, wstęp jest wolny. 
   - Postaram się przyjść.
   - No to ja też przyjdę.
   Spojrzała na zegarek i puściła się pędem przez korytarz. Widziałem, że jest podekscytowana. 
   Cmentarne zbocze pokonałem z wyrzutami sumienia. Wiedziałem, że nie pójdę na koncert. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było wejście do zadymionego baru pełnego wrzeszczących ludzi. Z resztą nie znosiłem popu i rocka.
   Dlaczego ją okłamałem?
   Płatki śniegu, tak przezroczyste, że aż podobne do anielskich piór, zaczęły sypać z nieba. Zwolniłem kroku, chcąc się nimi nacieszyć. Włączyłem w iPodzie "Alinę", subtelny album Arvo Parta.
   Do cmentarnej bramy dotarłem niemal ukołysany do snu przez długie akordy fortepianowe, nad którymi narastała skarga wiolonczeli.
   Jak w transie, usiadłem na jednym ze schodków przed bramą cmentarza. Przede mną wzniosły się cztery stare cyprysy, posrebrzone prószącym śniegiem.
   Starając się nie zwracać uwagi na zimno, zapiąłem pod szyją kurtkę z kapturem i wyciągnąłem z torby wybór poezji Lorda Byrona. Bardziej od samych wierszy podobała mi się jednak biografia autora przedstawiona w przedmowie.
   Chromy na jedną nogę od urodzenia, Byron przeszedł inicjację seksualną jako dziesięciolatek za sprawą guwernantki, którą zatrudniła jego matka, żeby uczyła go Pisma Świętego. Wczesną młodość wypełniały mu ekscesy i podróże, potem natomiast dostał się do Cambridge, gdzie wzbudzał sensację swoimi ekstrawaganckimi strojami i szokującym sposobem bycia.
   Jedną z jej prowokacji było, na przykład trzymanie dorosłego niedźwiedzia w murach uczelni, która nie zgadzała się nawet na zwierzęta domowe. 
   Zmuszony opuścić uniwersytet z powodu braku środków na dalsze studia, Byron wiódł szalone życie, miał wiele romansów i brał udział we wszystkich ówczesnych rewolucjach. Umarł w Grecji, do której pojechał, by walczyć przeciwko Turkom o niepodległość tego kraju.
   Powiedział:

   Przez to, co nazywamy śmiercią,
ludzie wylewają łzy, 
a jednak przesypiają jedną trzecią
swojego życia.

   Po przeczytaniu tych wersów podniosłem głowę znad książki, by spojrzeć na morze. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem trzy postacie, które przesłoniły mi niebieski horyzont.
   Obserwowały mnie od jakiegoś czasu.
______________________

No to jestem z trójeczką :3
Co prawda, jest dużo opisówek i mało się dzieje, ale mam nadzieję, że jednak nie zniechęcicie się do dalszego czytania, bo końcówka (moim zdaniem) jest w miarę obiecująca.
Przyrzekam, że od czwóreczki zrobi się nieco bardziej ciekawie, bo pojawią się nowi bohaterowie ^.^
Jeśli do czytelników doszedł ktoś nowy (nadzieja matką głupich), zapraszam do zakładki Informowani c:
To by w sumie było no tyle :P
Kocham Was xx
~Monte

sobota, 9 sierpnia 2014

Rozdział 2: Kwadratowe Pierścionki.

Najokrutniejszym i najbardziej tajemniczym z wrogów
jest teraz mój ponury przyjaciel.
~Mary Elizabeth Coleridge

   Śmierć brata była końcem życia, jakie znałem.
   Chociaż po moim powrocie ze szpitala - tylko piętnaście dni unieruchomienia i zaledwie trzy złamane kości - rodzice udawali, że życie toczy się dalej, grobowa cisza zawładnęła domem. Aby ją zagłuszyć, ojciec kupił telewizor plazmowy, który zajmował pół ściany w salonie.
   Grał przez cały dzień. Nieważne co leci: futbol, filmy, programy rozrywkowe. Mój ojciec stale siedział wpatrzony w ekran, zakładnik bólu i niezrozumienia.
   Zwolnili go z pracy. Obwiniał się o to, że zostawił w moich rękach śmiertelnie niebezpieczną zabawkę, chociaż jedynym sprawcą tragedii byłem ja. Nie chciałem już niczego od świata, a każdy mój dzień sprowadzał się do bezczynności. Szedłem do szkoły i wracałem. Nic poza tym. Stałem się żywym trupem.
   Moja matka nie potrafiła ukryć rozpaczy. Julian był jej skarbem, jedynym szczęściem w smutnym i jałowym życiu. Twarde spojrzenie, które nam rzucała, mówiło: "Nigdy wam nie wybaczę".
   Cztery miesiące po katastrofie zostawiła nas. Wyjechała ze swoją siostrą do Stanów. Musiała odseparować się na rok od wszystkiego, co znała. Takie było jej wytłumaczenie.
   Ojca chyba niewiele to obeszło. Dalej siedział jak zahipnotyzowany przed ogromnym ekranem, z tą tylko różnicą, że wrócił z pracy, więc robił sobie teraz ośmiogodzinne przerwy w oglądaniu telewizji.
   Mimo że wcześniej nigdy dużo nie rozmawialiśmy, z poczucia winy zacząłem się o niego troszczyć. Rano nakrywałem do stołu, robiłem kawę, wietrzyłem dom przed pójściem do szkoły. Stałem się kimś w rodzaju Belli Swan ze "Zmierzchu", choć nie miałem nawet wampira, który by mnie kochał.
   Nigdy nie mówiliśmy o Julianie.
   Jedyną pozytywną zmianą w tym całym nieszczęściu było to, że zacząłem inaczej patrzeć na mieszkańców miasteczka. W miesiącach po katastrofie cały świat traktował mnie z niezwykłym zrozumieniem. Wręcz mogłoby się wydawać, że podobne tragedie są na nie szczególnie wrażliwe.
   Marna pociecha.
   Dzieciaki z klasy, które wcześniej mnie ignorowały, nagle zaczęły napomykać o pograniu razem w nogę albo kosza. Najlepsza uczennica w szkole - a przy okazji najładniejsza - zaproponowała, że pożyczy mi swoje notatki, żebym mógł nadrobić opuszczony materiał.
   Byłem im wszystkim naprawdę wdzięczny, ale odrzucałem jakąkolwiek pomoc. Przyzwyczaiłem się do domowej ciszy - pomruk telewizora to przecież odmiana milczenia - i do włóczenia się po polach otaczających Teię.
   Lubiłem zwłaszcza drogę wiodącą na cmentarz. Prawie codziennie wchodziłem na zbocze wzgórza. Kiedy przyglądałem się stamtąd bezkresnemu morzu, ogarniał mnie wielki spokój. Jeśli żelazna brama była otwarta, nieścigany niczym wzrokiem przechadzałem się wśród grobów.
   "Któregoś dnia stanę się jednym z was" - mówiłem sobie w duchu.
   Ta myśl wcale mnie nie przerażała. Przecież ja już byłem martwy. Spalenie mojego ciała albo zakopanie go wydawało się czystą formalnością.
   Z czasem ludzie przywykli do mojego nowego sposobu bycia i przestali się mną interesować. W szkole z nikim nie utrzymywałem bliższych kontaktów i angażowałem się w jakiekolwiek działania tylko wtedy, gdy było to konieczne.
   Czas wolny spędzałem słuchając muzyki klasycznej i czytając angielskich romantyków. Nagle zaczęły się mi się podobać wiersze o miłości niemożliwej, gotyckie powieści, wizje życia pozagrobowego stworzone przez niespokojne umysły pisarzy, którzy mówili do mnie poprzez stulecia.
   Oni stali się moimi przyjaciółmi i powiernikami. Byli dla mnie jak rodzina, bo, podobnie jak ja, ciałem pozostawali na tym świecie, a duszą na tamtym.
   Czasami przekładałem spacer na cmentarz na inny dzień i odwiedzałem Gerarda, miejscowego artystę. Czułem do niego szacunek, ponieważ w wieku czterdziestu lat miał odwagę rzucić pracę i spełnić swoje marzenie - zostać malarzem.
   Udało mu się to także dzięki wsparciu żony. Teraz żył ze swoich wystaw - miał kilku mecenasów w Europie - i z zajęć plastycznych, które prowadził w Tei.
   Pewnego razu, gdy snułem się pod Unią, tutejszym domem kultury, Gerard przerwał swoje warsztaty malarskie, żeby do mnie wyjść.
   - Ile ty masz lat? - zapytał.
   - Szesnaście.
   - Powinieneś coś zrobić ze swoim życiem. Nie możesz tak dalej snuć się bez celu jak pokutująca dusza.
   Wzruszyłem ramionami.
   - Ja w twoim wieku zacząłem pracować w sklepie jubilerskim - powiedział. - Spędziłem tam ponad dwadzieścia lat, ale to nie było zajęcie dla mnie. Zdałem sobie z tego sprawę, dopiero projektując kwadratowe pierścionki zaręczynowe dla jednego z klientów. Zależało mu na czymś oryginalnym, jednak kiedy zobaczył, co dla niego mam, wpadł w szał. Mój szef też się wściekł, no i musiałem przetopić złoto, żeby nadal wyrabiać z niego nudne, zwyczajne przedmioty. I wtedy powiedziałem: "Dosyć".
   Patrzyłem na niego, nie wiedząc, jak się zachować. Tym czasem niektóre uczestniczki warsztatów malarskich zdążyły skończyć już swoje prace i teraz obserwowały mnie przez oszklone drzwi. W ich oczach widziałem coś w rodzaju litości. Albo pogardy.
   Zanim Gerard wrócił do środka, dodał:
   - Jeśli tutaj nie pozwalają ci robić kwadratowych pierścionków, poszukaj sobie świata, w którym to będzie możliwe.
____________________

Hej Koty! :3
Po (jak dla mnie) dość długim czasie wstawiam nowy rozdział ^.^
Mam nadzieję, że przez tę przerwę się do niego nie zniechęciliście?
Jakby ktoś się interesował,  w szpitalu było całkiem fajnie, a operację przeszłam bardzo dobrze, więc jak najbardziej jest już wszystko w porządku c:
Mam nadzieję, że teraz już nic nie przeszkodzi mi w wstawianiu rozdziałów co 2/3 dni :D
Ale dosyć o mnie.
Co myślicie o głębokim przekazie Gerarda? Jak go interpretujecie?
Czekam na odpowiedzi w komentarzach :3
Och i jak zawsze przekierowuję chętnych do zakładki Informowani :p
Kocham Was xx
~Monte

wtorek, 5 sierpnia 2014

Rozdział 1: Czarna Niedziela.

Trzeba opłakiwać śmierć jedynie osób szczęśliwych
albo, mówiąc inaczej, bardzo nielicznych.
~Gustave Flaubert

   Teia liczy sześć tysięcy mieszkańców i jest częścią tak zwanego złotego trójkąta Maresme. Wraz z Alellą i Masnou należy do najzamożniejszych miasteczek w kraju, a to dlatego, że nowobogaccy z Barcelony postanowili zbudować tutaj swoje rezydencje.
   Moi rodzice należeli do kolonizatorów bez rozwodu - tych, którzy zamienili swoją klitkę w Barcelonie na dwupiętrowy dom z małym ogrodem. Wreszcie spełnił się ich amerykański sen. Zanim katastrofa nie rozerwała go na tysiąc kawałków.
   Mimo że zaledwie dwadzieścia kilometrów dzieli nas od wielkiego miasta, Teia ma w sobie atmosferę niesamowitości. Być może z powodu nieprzebytych gór - szosa tutaj się kończy - mówi się o tej okolicy jak o świecie równoległym.
   Lubiłem to uczucie, chociaż przed katastrofą myślałem inaczej. Do Tei przyjechałem jako czternastolatek i na wszystko kręciłem nosem. Denerwowało mnie, że nie ma tu kina, w którym można by zobaczyć nowości z plakatów. W Tei nie było właściwie niczego poza źle zaopatrzonym sklepem spożywczym. A jeśli chodzi o nieliczne tutejsze bary, unikałem ich jak ognia, bo stłoczeni w nich miejscowi nie spuszczali ze mnie oka.
   Mówiąc prościej: umierałem w Tei z nudów.
   I wtedy stała się rzecz niewyobrażalna. Tamtej strasznej niedzieli rodzice poszli na plażę, podczas gdy mój brat bliźniak Julian i ja jeszcze spaliśmy. Było lato.
   Dochodziła pierwsza, gdy zjedliśmy śniadanie.
   Nasze podobieństwo było czysto zewnętrzne. Trudno sobie wyobrazić dwa bardziej odmienne charaktery. Podczas gdy ja cieszyłem się sławą cynika i indywidualisty, Julian przypominał raczej siostrę miłosierdzia.
   Uwielbiał pomagać innym. Nieszczęśnicy, od których uciekał cały świat, mieli go za jedynego przyjaciela. Gdy go za to krytykowałem - bo nie podobało mi się, że obcy ludzie wykorzystują mojego brata - mówił, że to najlepsze, co może się przytrafić: nadać sens życiu innych.
   Przypuszczam, że gdyby nie tamta czarna niedziela, zostałby misjonarzem w Indiach lub gdziekolwiek indziej. Dokądkolwiek by się udał, robiłby ważne rzeczy. Miał powołanie.
   A najgorsze było to, że pomysł wyszedł ode mnie. Kończąc śniadanie, zaproponowałem:
   - Masz ochotę przejechać się na motorze?
   Julian spojrzał na mnie pytająco, chociaż doskonale rozumiał, o czym mówię: o sanglasie 400, którego dopiero co kupił ojciec. Rocznik 1975, odchuchany muzealny eksponat. Prawdziwy klejnot w koronie.
   - Dobrze wiesz, że tata dostałby szału, gdyby się dowiedział, że go ruszaliśmy - odparł. - Poza tym policja od razu by zatrzymała dwóch czternastolatków mknących na takiej maszynie.
   - Nikt nas nie zobaczy. Zrobimy tylko jedną rundkę wokół miasteczka. Już go wypróbowałem: gruchot jest prosty w obsłudze jak zapalniczka.
   Udało mi się przekonać Juliana, który zaakceptował mój plan pod warunkiem, że zaraz będziemy z powrotem.
   W garażu założyliśmy kaski, nie wiedząc, że tragedia czai się tuż za rogiem. Ojcu najwyraźniej nie mieściło się w głowie, że możemy zabrać jego motor, bo zostawił kluczyki w stacyjce.
   Kiedy automatyczna brama zaczęła się otwierać, zapaliłem silnik starej maszyny, która wyskoczyła na ulicę z dziką furią.
   Sto metrów dalej czekała na nas śmierć, chociaż miała zabrać tylko jedno życie. Niestety.
   Nie zauważyłem znaku "stop" nakazującego zatrzymać się przed skrzyżowaniem, z którego wyjeżdżały ciężarówki. Zazwyczaj nikt tamtędy nie jeździł, więc wrzuciłem osiemdziesiąt na godzinę. Czułem się panem świata.
   I wtedy nastąpił koniec.
   Sekundę wcześniej ulica była zupełnie pusta. Nagle jak spod ziemi wyrosła przed nami ściana żelaza. W ułamku sekundy przed zderzeniem nic nie widziałem. Pamiętam jedynie czerwony cień: kolor ciężarówki.
   Obudziłem się na asfalcie. Dwóch sanitariuszy układało mnie na noszach. Byłem oszołomiony, ale mogłem ruszać nogami i rękami. Gdy wsuwali mnie do ambulansu, zapytałem:
   - Co z Julianem?
   Nikt nie odpowiedział.
____________________

Witam z pierwszym rozdziałem :3
Tak, wiem, strasznie krótki, ale jak już pisałam, rozdziały nie będą wiele dłuższe, choć zdarzy się parę wyjątków :P
Chciałam jeszcze poinformować, że nie wiem, kiedy pojawi się rozdział drugi, ponieważ jutro jadę do szpitala w Gdańsku i nie mam zielonego pojęcia ile będę tam leżeć. W najlepszym wypadku wrócę tego samego dnia, w nieco gorszym, w piątek pod wieczór, za to w najgorszym poleżę sobie do soboty, jeśli będę miała dwie narkozy... Wszystko zależy od kardiochirurga.
Dobra, nie będę się tak rozwijać, bo mi wyjdzie notka dłuższa od rozdziału xD
Znów zapraszam serdecznie do zakładki Informowani ^.^
Oraz zachęcam do pozostawienia komentarza, za który byłabym wdzięczna c:
Kocham Was xx
~Monte

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Prolog: Rękawiczka na śniegu.

   Po raz pierwszy usłyszałem ten głos pewnego zimowego wieczoru.
   Wszedłem na zbocze miejskiego cmentarza, które pokryła cienka warstwa śniegu. Zostało kilka dni do końca bożonarodzeniowych ferii i miałem już dość spotkań rodzinnych. Na drodze nie było żywej duszy, jedynie ślady ptaków, kraczących teraz na ciemniejącym niebie.
   Wiedziałem, ze cmentarz będzie o tej porze zamknięty, ale lubiłem roztaczający się spod niego widok na Morze Śródziemne. Teia to położone na wzgórzu jedno z miasteczek wybrzeża. Wielki błękit widać stąd jednak tylko wtedy, gdy dotrze się do któregoś z punktów bliżej szczytu, na przykład do cmentarza.
   Oparty o mur, snułem sny na jawie, patrząc na widoczny w oddali statek. I wtedy to się stało... Aż drgnąłem, gdy usłyszałem śpiew. Był to bardzo delikatny, wysoki głos, jakby z kryształu. Docierał zza ogrodzenia.
   Zafascynowany, wsłuchałem się w smutną melodię. Głos chłopaka rzeczywiście dobiegał z zamkniętego cmentarza. Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie, gdy próbowałem wyłowić poszczególne słowa.

Sun was hiding into the clouds
Black birds flew the graveyard
I was feeling half dead inside
Without knowing you were half alive*

   - Co, do diabła...? - zapytałem na głos, żeby dodać sobie odwagi.
   Po chwili posępna ballada nagle się urwała, jakby tajemniczy śpiewak wyczuł moją obecność. Zaintrygowany, podbiegłem do żelaznej bramy, jednak niewiele mi to dało.
   - Jest tam kto? - zawołałem, sądząc, że może na cmentarzu zgubiło się jakieś dziecko.
   Cisza.
   Jedyną odpowiedzią było zawodzenie wiatru. Tymczasem noc zaczęła opadać na wzgórze jak ciężka kurtyna.
   Zaniepokojony i oczarowany zarazem, postanowiłem wrócić do domu.
   Zacząłem powoli schodzić po zboczu, uważając, żeby nie poślizgnąć się na cienkim lodzie. Tamten śpiew, jak z zaświatów, wydawał mi się już złudzeniem, gdy wtem usłyszałem go ponownie, oddaliwszy się o zaledwie trzydzieści metrów od cmentarza.
   Wiatr wiejący od wzgórza czynił każdy dźwięk wyraźniejszym i może dlatego głos wybrzmiewał teraz pełniej. Dźwięki były niższe i bardziej ostre, chrapliwe, jakby śpiewał je mężczyzna. 

Why are you alone in here
So far and near?**

   Zacząłem biec zboczem w dół na oślep, zapominając o śliskim śniegu i o groźbie runięcia w przepaść. Zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy zobaczyłem pierwsze domy w miasteczku.

++++

   Po bezsennej nocy - nie byłem w stanie zapomnieć o tamtym śpiewie - wróciłem na cmentarz w świetle poranka.
   Przyszedłem na kilka minut przez dozorcą, który otworzył bramę. Przekroczyłem ją zdecydowanym krokiem i podążyłem ku miejscu, skąd dzień wcześniej dobiegał śpiew.
   Pokryte śniegiem i szronem nagrobki połyskiwały w oślepiająco jasnych promieniach słońca. Poza mną nie było tu nikogo.
   Przystanąłem obok muru. W alejce nie dostrzegłem żadnych śladów stóp, ale po nocnej zadymce mógł je po prostu przykryć śnieg. Już miałem wyjść z cmentarza, gdy zwróciło moją uwagę coś ciemnego leżącego na jednym z grobów.
   Zaciekawiony, zbliżyłem się do tajemniczego przedmiotu. Była to długa czarna rękawiczka z lycry, podobna do tej, którą nosiła Rita Hayworth w filmie "Gilda". Podniosłem ją. Pachniała subtelnie, ale intensywnie perfumami, co oznaczało, że nie leżała tutaj sługo. Najwyżej przez jedną noc...
   Chowając ją do kieszeni, uprzytomniłem sobie, że należała do osoby, która wczoraj nuciła pełną melancholii melodię.
   Wciąż miałem w pamięci ten niezwykle wysoki głos - jakby chórzysty. Być może to jakiś sopranista śpiewał za zamkniętą bramą cmentarza.
   Rękawiczka na grobie i zagadka, której nie umiałem rozwikłać...
   Musiały minąć miesiące, żeby wraz z końcem zimy pojawiła się odpowiedź jeszcze bardziej niepokojąca niż samo pytanie.
____________________
* "Słońce ukrywało się za chmurami,
    Czarne ptaki przefrunęły nad cmentarzem,
    Czułem się  na wpół martwy,
    Nie wiedząc, że ty jesteś na wpół żywy."

**"Co tutaj robisz sam,
    tak bliski i tak daleki?"
____________________

No to mamy prolog :D
Może nie przedstawia zbyt wiele, ale mam nadzieję, że jakoś zachęci Was do dalszego czytania :3
Jeśli chcecie być informowani o kolejnych rozdziałach, zapraszam do zakładki Informowani, o której będę przypominać przy paru kolejnych rozdziałach ^.^ 
Nie sądzę, żebym miała jeszcze coś do powiedzenia.
Ewentualnie zachęcam do komentowania, bo dzięki temu widzę, ile osób naprawdę jest zainteresowanych, przez co wiem, czy dalsza kontynuacja ma sens.
I to by było na tyle :)
Kocham Was xx
~Monte

niedziela, 3 sierpnia 2014

Wprowadzenie

Hej, z tej strony @ShipperMonte :3
Skończyłam czytać pewną książkę i stwierdziłam, że muszę przerobić ją na Larrego :D
Dokładnie chodzi o "Retrum. Kiedy Byliśmy Martwi" Francesc'a Miralles'a.
Bardzo mało osób kojarzy tę powieść, więc stwierdziłam, że ją Wam przedstawie ^.^
Stwierdziłam, że nie będę znacznie zmieniać jej treści , oprócz niektórych imion i wyglądu postaci. Ewentualnie paru akcji. Przepraszam, ale chcę oddać cały charakter tej książki, ponieważ moim zdaniem ma ona wyjątkowy przekaz i wiele cennych rad. Wręcz zmusza do refleksji na temat życia.

Więc wiadomo już, że opierać się to będzie głównie na Larrym, jednakże uwzględnić trzeba fakt, iż Harry jest biseksualny, ponieważ jedną z ważniejszych ról odgrywa pewna dziewczyna. Chciałam to jakoś zmienić i wiele razy w tym celu przerabiałam tę książkę, ale niestety nie dałam rady. To po prostu musi być postać płci żeńskiej.

Rozdziały są bardzo krótkie. To od jednej do maksymalnie dwóch i pół strony w Wordzie, więc jeśli dam radę, postaram się wstawiać je raz na dwa/trzy dni. Jednak są wakacje, więc nic nie obiecuję, bo nie wiem, kiedy zostanę wyciągnięta z domu.

Wysyłałam już paru osobom na Twitterze krótki zarys tego opowiadania, ale na pewno nie do wszystkich dotarło, więc może w końcu do tego przejdę.



Czy spałeś kiedyś na cmentarzu?

Harry jest w żałobie po śmierci brata bliźniaka. Pewnego dnia spotyka

pod cmentarnym murem troje nieznajomych o bladych twarzach

i fioletowych ustach.  Szybko traci głowę  dla podobnego do wampira Louisa.

Kim jednak są członkowie dziwnego stowarzyszenia odwiedzającego po

zmierzchu umarłych? I czy spanie na grobach oraz ekscentryczny makijaż

to jedynie niewinna zabawa?

Gotycka powieść przenosi czytelnika w świat mrocznych dusz

i namiętności silniejszych niż śmierć.


Niby nic nie przedstawia, ale mam nadzieję, że w jakikolwiek sposób zachęca do dalszego czytania. 
Jeśli podoba Ci się, proszę zostaw po sobie ślad. Bardzo by mi to pomogło, gdyż chciałabym wiedzieć, czy prowadzenie tego bloga ma jakikolwiek sens.
Prosiłabym również o udostępnianie tego bloga osobom, które również mogłoby to zainteresować. Dopiero zaczynam swoją przygodę z Bloggerem, więc nie jestem w stanie do wszystkich dotrzeć.

W sumie to chyba byłoby na tyle.
Kocham Was xx
~Monte